Olivia Seabird i Meredith Ruscoe znały się jeszcze zanim trafiły do Hogwartu,
a nawet – zanim dostały listy z ,,wezwaniem” do szkoły. Obie pochodziły z
rodzin niemagicznych i mieszkały na tym samym mugolskim osiedlu. Chodziły do
tej samej szkoły podstawowej, a ich mamy, jako zaangażowane we wszystkie
organizowane tam przedsięwzięcia, zaprzyjaźniły się od pierwszego spotkania.
Wspólne obiadki, herbatki, a nawet wyjazdy weekendowe zawiązały między
rodzinami tak silne więzi, że zamiast ,,pani Seabird i pana Seabird” Meredith
miała ciocię Angelę i wujka Jacka, a Olivia zamiast ,,pani Ruscoe i pana
Ruscoe” – ciocię Cam i wujka Toma.
Był to niezwykły zbieg okoliczności, że zaprzyjaźnione rodziny należały
do tych, w których mimo braku magicznych rodziców, magia u dzieci się pojawiła.
Oczywiście najpierw wszystkie dziwne wydarzenia towarzyszące dziewczynkom,
jedni i drudzy dorośli brali za wypadki, zwidy lub przypadki. Następnym etapem
było składanie niezwykłości w zachowaniu Olivii i Meredith na karb dorastania
oraz buntu. W związku z przyjęciem takiego scenariusza Angela i Cam prowadziły
,,tajne” debaty, w celu rozwiązania pojawiających się problemów.
Same zainteresowane całym tematem także wiedziały, że coś jest nie do
końca w porządku. Zdarzało się, że nie przyznawały się ani przed rodzicami, ani
nawet przed sobą, że na przykład wszystkie opony w czekającym na przystanku
autobusie pękły z ich winy, bo były zdenerwowane faktem, że muszą już wracać z
placu zabaw do domu. Same wypierały to ze świadomości, jak tylko mogły, bo
zwyczajnie się bały. Przerażało je kichanie powodujące silny wiatr albo tupanie
ze złości, od którego pod stopami zaczynały rosnąć chwasty. Kojące w tych
dziwactwach było, że miały siebie.
Zawsze pociesza człowieka myśl, że w swoim problemie nie jest sam, a
jeszcze bardziej – jeśli dzieli go z przyjacielem. Dziewczynki niektóre
wydarzenia przekazywały tylko sobie nawzajem i nikomu innemu, snując przy tym teorie,
z czego cała sytuacja mogła wynikać. Czasem śmiały się tworząc takie
scenariusze, a czasem jedna pocieszała drugą, gdy ta druga opowiadała o jakimś
dziwie ze łzami w oczach.
Łzy, spekulacje i debaty skończyły się kiedy pewnego dnia do domów
rodziny Seabird i rodziny Ruscoe zapukała kobieta. Była uczesana w ciasny
koczek, nosiła okulary i wydawała się być surowa. Jak później się okazało,
profesor McGonagall faktycznie taka była, ale nie w tym konkretnym momencie.
Przekazując spokojnym głosem rodzicom Meredith całą prawdę o ich córce, czemu
sama dziewczyna intensywnie się przysłuchiwała miała dwa stałe w takiej
sytuacji cele: 1. Nie przestraszyć i nie zrazić do nowego, otwierającego swoje
drzwi świata. 2. Mieć pewność, że rozmówcy uwierzą w jej słowa. Można by dodać
tu trzeci podpunkt, który dotyczył dopilnowania, aby czarodziej lub czarownica
trafił na pewno do Hogwartu i podjął w nim naukę. Jednak to nie był poniekąd
żaden wyraźny przymus i zdarzało się, że rodzice nie chcieli mieć z całą tą
,,nienormalnością” nic wspólnego. Były to rzadkie przypadki, ale były i
odpowiedzią na nią było ustalenie swego rodzaju nadzoru nad takim nieuczącym
się uczniem, zawierającego krótkie i bardzo podstawowe lekcje tego, jak
poskromić moc oraz kiedy faktycznie można jej używać.
Szczęśliwie takie sprawy dotyczyły zaledwie jednostek, raz na kilka lat.
Nie znaczy to oczywiście, że misja profesor McGonagall lub innych
wydelegowanych przez dyrektora nauczycieli należała do łatwych, prostych i
przyjemnych. Często zdarzały się nerwy, krzyki albo nawet wyrzucanie
przedstawiciela Hogwartu za próg. Trudno było akceptować dorosłym coś, co
kompletnie wykraczało poza granice poznanego do tej pory świata, w którym się
zadomowili i w którym czuli się bezpiecznie. Jednak ostatecznie zwyciężała
ciekawość oraz poczucie wyróżnienia.
Wiadomo nie od dziś, że dla rodzica jego dziecko jest wyjątkowe bez
względu na wszystko, a każda robiona przez nie rzecz zalicza się do najlepszych
i najpiękniejszych na świecie. Ale gdy pojawia się taka ogólna i rzeczywista
wyjątkowość… Takie okoliczności, gdy już nastąpi pełna akceptacja sytuacji –
powodują dumę i radość. Radość potęgowaną przez wielkie szczęście dzieci, które
wychowywane na bajkach o wróżkach i czarach, odkrywają swoje niesamowite
umiejętności.
Rodzina Ruscoe zareagowała w sposób bardzo łagodny. Cam i Tom, jako
ludzie bardzo racjonalni i opierający swoje postrzeganie na doświadczeniu, a w
dodatku obydwoje prawnicy, wysłuchali profesor McGonagall. Kiedy skończyła
mówić, pan Ruscoe tonem spokojnym, używanym najczęściej na rozprawach w sądzie,
zapytał:
- Czy jest w stanie panie
przedstawić nam jakieś dowody?
Profesor McGonagall często słysząc tego typu pytania, kiwnęła twierdząco
głową, po czym wyjęła z kieszeni długiej szaty różdżkę i transmutowała stojącą
przed sobą filiżankę z herbatą w małego, żółciutkiego kanarka. Gdy kanarek
wzbił się do lotu, uciekając przed zbliżającą się ręką pani Ruscoe, profesorka
machnęła kolejny raz różdżką i w miejsce ptaszka pojawiło się samo piórko,
opadające powoli na ziemię.
- Mogłabyś mi je podać, moja
droga? – McGonagall zwróciła się z prośbą do Meredith. Dziewczyna, jak
zahipnotyzowana delikatnie wzięła piórko w dwa palce i podała kobiecie.
Nauczycielka położyła piórko na spodeczku i machnięciem różdżki przywróciła mu
pierwotny kształt, by napić się wciąż parującej herbatki.
Państwo Ruscoe patrzyli na scenę, której przed chwilą byli świadkami i
nie mogli dalej nie wierzyć. Gdy w chwili ciszy, która zapanowała starali się
wszystko przełknąć, Meredith wytrzeszczyła oczy i metodycznym sposobem,
odziedziczonym po rodzicach, zaczęła zadawać pytania.
- I w związku z tymi moimi
umiejętnościami mogły się dziać wokół mnie różne, trudne do wytłumaczenia
rzeczy?
- Zgadza się. Zwłaszcza, gdy
towarzyszyły Ci silne emocje.
- A często się zdarza, że dziecko
jest magikiem, kiedy jego rodzice nie są? – trzy ostatnie słowa powiedziała
ciszej, jakby bojąc się, że narobi rodzicom przykrości. Oni zrozumieli, jakimi
torami poszły jej myśli i pan Ruscoe położył krzepiąco córce rękę na ramieniu,
na co ona się uśmiechnęła.
- Czarodziejem, nie magikiem,
moja droga. A odpowiadając na Twoje pytanie – owszem zdarza się dosyć często.
- A takie dzieci wyczuwają się
nawzajem?
- Co konkretnie masz na myśli?
- Ja chyba wiem. – wtrąciła się
Cam, nagle doznając olśnienia. – Myślisz o Olivii córeczko?
- Tak. – szybko potwierdziła
Meredith i spojrzała wyczekująco na profesor McGonagall. Ona jednak nie
patrzyła na nią, tylko wyjęła rulonik pergaminu, który uprzednio czytała już
kilka razy, a na którym znajdowały się nazwiska młodych czarownic i
czarodziejów w kolejności alfabetycznej. Przeczytała następną po ,,Meredith
Ruscoe” pozycję i skierowała spojrzenie swoich bystrych oczu na jedenastolatkę.
- Masz na myśli Olivię Seabird?
- Tak! – Meredith wykrzyknęła i z
ekscytacji aż wstała. – Ona też jest wróżką?
- Czarownicą, moja droga. A na to
pytanie nie powinnam Ci odpowiadać. – powiedziała, a widząc zawiedzioną minę
dziewczynki dodała. – Przynajmniej dopóki nie odwiedzę również domu państwa
Seabird.
Cam aż klasnęła w ręce na myśl, że wszystkie nerwy i zmartwienia jej
przyjaciółki zaraz zostaną rozwiane w logiczny sposób. No dobrze, może logiczny
nie było tu właściwym określeniem, ale miała dostać odpowiedź na swoje pytania,
a konkretnie jedno: ,,Co się dzieje z Olivią?”. Zachłyśnięta tą informacją z
opóźnieniem zauważyła, że jej córeczka pod pretekstem wyjścia do toalety,
skierowała się w kierunku zupełnie odwrotnym, a konkretnie – do tylnych drzwi
wyjściowych.
- Meredith, gdzie Ty idziesz?
Profesor McGonagall pierwsza zrozumiała gdzie, ale nijak nie mogła
dorównać w biegu jedenastoletniej dziewczynie i wparowała do domu rodziny Seabird,
akurat w momencie, w którym Meredith trzymając Olivię za ręce, wykrzyknęła na
cały salon:
- Jesteśmy czarodziejkami!
- Czarownicami, moja droga. –
powtórzyła cierpliwie, a widząc zdziwione miny Angeli i Jacka, musiała szybko
przejść do rzeczy. – Muszę z państwem porozmawiać…
- Chodzi o Olivię, nie musicie
się już niczym martwić. – powiedziała pani Ruscoe, wchodząc za profesor
McGonagall do salonu razem z mężem.
Nauczycielka nie miała wyboru. Pierwszy raz odbyła całą
,,uświadamiającą” rozmowę w takich warunkach, w takim tłumie. Angela i Jack
mieli artystyczne dusze, ona – architekt, on – fotograf. Lubili dostrzegać we
wszystkim i wszystkich piękno, a dziwność brali za atut. W ich świecie, który
nie był tak uporządkowany, jak świat państwa Ruscoe, miejsca na magię było
zdecydowanie więcej. Dlatego też przyjęli wszystko niemal na wiarę. Dowodów
domagała się raczej sama Olivia i to bardziej chyba w formie rozrywki niż
przekonywania, bo przekonana była praktycznie od samego początku, gdy całość
opowiedzianej przez kobietę historii potwierdziła jej przyjaciółka.
Wtedy, gdy rodzice poznawali szczegóły dalszych, koniecznych w związku z
umiejętnościami dziewczynek poczynań, one same siedziały z wypiekami na
twarzach, czując, że zbliża się największa przygoda w ich życiu. I w dodatku
będą mogły przeżyć ją razem. Jak się potem okazało razem, ale nie tylko we
dwie.
Gdy pierwszego września zajęły przedział w Expresie Londyn-Hogwart,
nadal tak naprawdę chyba nie do końca w pełni zdawały sobie sprawę ze wszystkiego,
co się dzieje. Otworzyły okno do granic możliwości, by móc rozmawiać z
rodzicami, aż do odjazdu pociągu i równocześnie obserwować uczniów, od których
robiło się na peronie z każdą chwilą coraz gęściej. Mogły sobie na to pozwolić,
bo z emocji wstały wcześniej niż powinny i wymusiły na rodzicach przyjazd na
dworzec King’s Cross godzinę przed wyjazdem.
Patrząc na uczniów, tych starszych i młodszych zastanawiały się, którzy
z nich już niedługo zostaną ich kolegami i koleżankami z klasy. Nie analizowały
jednak nikogo z obserwowanego towarzystwa, jako potencjalnych nowych
przyjaciół. W końcu miały siebie.
Gdy jednak piętnaście minut przed odjazdem do ich przedziału zapukała
dziewczyna w ich wieku, z brązowymi włosami, zielonymi oczami i nieschodzącym z
buzi uśmiechem, nie mogły odmówić jej miejsca. Jak się później okazało, nie
miały żałować swojej decyzji. Jules Justice nie tylko była wesoła,
bezproblemowa i szczera, ale miała poczucie humoru i dużo życzliwości. Kiedy
dziewczynki przekonały się już do niej, zadały po niemej konsultacji ze sobą
pytanie:
- Twoi rodzice są normalni czy
nie? – wcześniej uznały, że rodzicom mniej będzie przykro, gdy będą
,,normalni”, a nie ,,niemagiczni” i tak ich określały w rozmowach, choć ani
państwo Ruscoe, a ni państwo Seabird nie ubolewali nad brakiem czarodziejskich
zdolności.
Jules słysząc to pytanie wytrzeszczyła oczy, a następnie uniosła jedną
brew.
- Mniej więcej tak samo normalni,
jak ja, czyli ani trochę. – zażartowała. – I żeby potem nie było, że nie
ostrzegałam, że brakuje mi jednej klepki.
Dziewczyny zaśmiały się, po śmiech Jules był zaraźliwy, ale potem
zamilkły. Widząc to, Jules postanowiła wyjść z pomocą.
- Chodzi Wam o to, czy są
czarodziejami?
- Właśnie.
- Są. Większość mojej rodziny to
czarodzieje, ale są też i mugole. Na przykład jedna z moich cioć i jej dzieci.
Które z resztą bardzo lubię. – powiedziała tą końcówkę wyraźnie i z naciskiem,
ale widząc zdziwione miny dziewczyn zrozumiała, że pytanie nie było natchnione
żadnymi uprzedzeniami, tylko zwykłą ciekawością osób pochodzących z rodzin
niemagicznych. – Wasi nie są, prawda?
- Nie, ale to chyba nie jest nic
złego. Pani profesor mówiła, że zdarza się to dosyć często. – powiedziała
niepewnie Meredith.
- Nie ma w tym niczego złego.
Niczego. I nigdy nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej.
- A ktoś będzie chciał nam to
wmówić? – zapytała Olivia, trochę przestraszona.
- Niestety pewnie tak. Ale jeśli
już to będą to osoby, które są niewarte splunięcia. Dobra. – klasnęła i
ściągnąwszy buty usiadła po turecku na siedzeniu. – Jest caaaaała masa
ciekawszych rzeczy, o których mogę Wam opowiedzieć. O ile oczywiście chcecie.
Chciały i to bardzo. Podróż minęła im na słuchaniu Jules, która
cierpliwie odpowiadała na wszystkie pytania i okazała się świetną, dodającą
otuchy przewodniczką po tym nowym świecie. Gdy po Ceremonii Przedziału okazało
się, że ,,oprowadzać” będzie ich dalej, bo będzie ich współlokatorką, naprawdę
się ucieszyły.
Wbrew opinii, którą wygłosiła kiedyś w rozmowie jedna z mam dziewczynek,
nawiązując do swoich przeżyć ze szkoły – przyjaźń we trójkę wcale nie była taka
zła. Nawet w układzie, w którym dwie osoby łączyła silna i długa zażyłość, ta
trzecia nie czuła się wcale zepchnięta na margines. Ale to tylko i wyłącznie
dlatego, że przypadek był wyjątkowy.
Najpierw należało zaznaczyć, że obie dziewczyny bardzo polubiły Jules i
trzymały się z nią na co dzień. Ona była dla nich zawsze jakby powiewem
świeżego powietrza i pozytywnej energii, a w ich dormitorium robiła za
etatowego błazna, na którego etat sama się zatrudniła. Oprócz tego ich przyjaźń
ułatwiał bardzo fakt, że ( cytując tu samą Jules ) – pannie Justice brakowało
jakiegoś ,,dziewczyńskiego” kawałku mózgu. Nie była to jednak obelga.
Dzięki tej szczególnej absencji paru fałd w mózgu, Jules nie była zawistna,
zazdrosna ani obłudna. Nie znaczy to absolutnie, że inne dziewczyny takie były,
bo nie były, ale zazwyczaj tylko w skali makro. Kiedy przychodziło do
drobnostek praktycznie u każdej przedstawicielki płci pięknej włączał się od
czasu do czasu szyderczy uśmiech, bo koleżance, która puściła jakąś złośliwą plotkę
powinęła się noga na lekcji. Albo fałszywe narzekanie na swój wygląd, by
usłyszeć fale komplementów. Albo niemówienie wprost tego, co którąś gryzie lub
się jej nie podoba.
Jules tak nie robiła. A kiedy Olivia i
Meredith zdały sobie z tego sprawę ich trzyosobowa przyjaźń stała się jeszcze
silniejsza, bo na przykład zamiast doszukiwać się powodów rzekomego obrażenia
się Jules, która poszła sama do biblioteki na kilka godzin, wiedziały, że ona
czasem po prostu lubi samotność ( oczywiście tylko tą z wyboru, nie z przymusu
). Tak samo wiedziały, że nie lubi zbiorowego odrabiania lekcji i że często
celowo schodzi im z drogi, bo chcę żeby mogły spędzić trochę czasu we własnym
gronie.
Mogło to trochę wyglądać, jakby Jules
Justice była osobą idealną. Nie była i sama się do tego przyznawała,
niejednokrotnie powtarzając, że ma ciężki charakter, jest niecierpliwa, czasem
upierdliwa i ma swoje dziwactwa. Jednak te wady nie przeszkadzały ani Olivii
Seabird, ani Meredith Ruscoe, ani Dariusowi Patternowi.
Ten ostatni pojawił się w całej historii praktycznie na jej początku. W
trakcie pierwszej lekcji nauki latania na miotle był najlepszy wśród Puchonów,
ale tuż za nim z niewiele gorszymi umiejętnościami była Jules. Na początku to
się chłopakowi nie spodobało, a potem…
- Nie wygrałbyś konkursu na Króla
Uśmiechu. – powiedziała dziewczyna po kolejnej lekcji latania.
- Co takiego? – Darius popatrzył
na nią zdziwiony i aż się zatrzymał, bo podświadomie miał Jules za konkurencję
i spodziewał się z jej strony tylko uwag o negatywnym zabarwieniu.
- Wydaje mi się, że by zostać
Królem Uśmiechu trzeba wypić sok z cytryny i się nie skrzywić. Ty się nie
potrafisz nie krzywić.
- Słucham?
- No przynajmniej na miotle. –
kontynuowała panna Justice. – Może jest Ci niewygodnie? Mój wujek mówił, że
kiedyś odziedziczył po kuzynie tak starą miotłę, że bolał go tyłek od samego
patrzenia.
- Nie boli mnie tyłek. – tylko tyle
Darius był w stanie powiedzieć na to dziwne wynurzenie dziewczyny, a kiedy
oboje usłyszeli jak to zabrzmiało, wybuchli śmiechem. Wiszące między nimi
napięcie momentalnie uleciało, a Puchonka, która była tak naprawdę świadoma
tego tradycyjnego kompleksu pt.: ,,Dziewczyna nie może być ode mnie lepsza”, by
jeszcze bardziej przekonać do siebie chłopaka poprosiła go o kilka douczających
lekcji.
Od tamtej pory Jules, która zawsze odrobinę
lepiej dogadywała się z chłopakami, zyskała świetnego kumpla. Zdarzało się
nawet, że częściej z nim spacerowała po błoniach czy wychodziła do wioski niż z
dziewczynami, ale jako, że ich więź zaczęła się budować już od najmłodszych
klas, nikt nie patrzył na nich z podtekstem. Byli trochę, jak brat i siostra – nierozłączni
i swobodni w swoim towarzystwie.
Aż w pewnym momencie, w miarę jak dorastali, Darius zaczął dostrzegać w
Jules dziewczynę i to atrakcyjną dziewczynę. Mało tego, w związku z wielką
naturalną zaborczością chłopaka, jego kiełkujące zainteresowanie
przyjaciółką, powodowało częste traktowanie Jules, jak swojej własności.
- Jules dzisiaj nie może. –
powiedział kiedyś przy śniadaniu, gdy Meredith zapytała pannę Justice, czy
pójdzie z nią i z Olivią na błonia, łyknąć trochę tak rzadko wyzierających zza
chmur promieni słonecznych.
- A pogryźć mogę? Bo najwyraźniej
nie jestem do końca świadoma wszystkich swoich możliwości i ograniczeń. – od razu
zareagowała Jules, zasłaniając ręką pełną buzię.
- Mówiłaś przecież, że chcesz
dziś napisać te dwa wypracowania, które wczoraj nam zadali. Poza tym, jadłaś,
więc chciałem Ci ułatwić sprawę. – szybko odpowiedział, bynajmniej nie
speszony, po czym przewrócił oczami i dodał. – Tak, możesz pogryźć.
- Dziękuję łaskawco. –
powiedziała, ale trochę za szybko, bo się lekko zakrztusiła.
- Ty się dziwisz, że
odpowiedziałem za Ciebie. Jedzenie i mówienie w Twoim przypadku jest wyraźnie
niebezpieczne. – powiedział chłopak, klepiąc przyjaciółkę po plecach.
- To Twoja wina!
- Słucham?
- Pozwoliłeś mi pogryźć
najwyraźniej w niewłaściwym momencie. – odrzekła żartobliwie i łapczywie wypiła
całą szklankę soku dyniowego, a tymczasem jej przyjaciele uśmiechali się
rozbawieni jej zachowaniem.
Darius uwielbiał się tak droczyć z Jules, z czasem zdał sobie sprawę, że
może to uwielbienie jest zbyt duże, jak na przyjacielską relację. A kiedy
podczas kolejnych całonocnych rozmów w Pokoju Wspólnym, słuchając jej zwariowanych
historii, zamiast skupić się na ich treści, myślał o tym, jaka jest śliczna,
kiedy oczy jej się świecą z ekscytacji, postanowił, że zostaną parą. Ot tak, po
prostu sobie postanowił. W końcu w jego mniemaniu miał do niej pierwszeństwo.
Ta jego pewność siebie i zaborczość były tymi cechami, które dziewczynę często
irytowały. Niestety jego decyzja zbiegła się w czasie z przełomowym spotkaniem
pod biblioteką z jednym z Huncwotów.
Kiedy Jules zaczęła się kolegować ze słynnym Syriuszem Blackiem i jego
bandą, Darius prawie zzieleniał z zazdrości. Mimo tego, że wielokrotnie
twierdził w rozmowach z Jules, że Huncwoci zawsze działali mu na nerwy, to
wcale nie była prawda. Tak naprawdę nic do nich nie miał, a nawet podobały mu
się ich dowcipy, ich poczucie humoru. Dopóki nie weszli na jego teren. W
związku z tym poczuł, że musi wprowadzić swój plan w życie znacznie szybciej,
ale jak na złość do grafiku Jules oprócz nauki, Olivii i Meredith, dołączyła nowa
karteczka z napisem ,,Łapa” i pojawiała się w nim zdaniem panicza Patterna
zdecydowanie za często.
Jules nie była świadoma uczucia przyjaciela. Była tak niepewna swoich,
jak najbardziej istniejących wdzięków, że zabawa w subtelne sygnały w jej
przypadku nie była trafioną taktyką. Może gdyby zrzucić jej na głowę
transparent z napisem ,,Podobasz mi się.”, to coś ewentualnie dopuściłaby do
głowy, ale w innym przypadku – brak szans.
Jednak jej przyjaciółki nie były tak zaślepione. Może miało to związek z
tą częścią mózgu z cechami kobiecymi, której panna Justice nie miała, a one jak
najbardziej, ale zdawały sobie sprawę, że od jakiegoś czasu Darius patrzy na
ich przyjaciółkę inaczej. Lubiły go, ale nie kibicowały w jego staraniach, bo
chciały być bezstronne. Zwłaszcza, że ich kolega nie był ich zdaniem jedynym
zawodnikiem na ringu.
- Nie wciskaj mi kitu! –
powiedziała Olivia w charakterystyczny dla siebie, pełen emocji sposób. Szły
właśnie z Meredith w stronę zamku. Wracały z sowiarni, a że wieczór był całkiem
ciepły, jak na tą porę roku, to się nie śpieszyły.
- Wcale tego nie robię. –
powiedziała panna Ruscoe, poprawiając rękawiczki i dokładnie owinięty wokół
szyi szalik.
- I tyle? Nie zdobędziesz się na
rozwinięcie bez ciągnięcia za język? – drążyła dalej Olivia. Ona w odróżnieniu
do przyjaciółki nie miała rękawiczek, a szalik jej zwisał przewieszony niedbale
przez szyję. Panna Seabird zdecydowanie należała do osób niemarznących.
- Ciesz się, że nie powiedziałam
po prostu ,,Sprzeciw”. – zażartowała Meredith.
- Faktycznie, mamy postęp –
wyrwałaś się spod wpływu rodzicielskich nawyków. Ale nie zmieniaj tematu.
- Nie zmieniam, to była tylko
mała dygresja. A jeśli chodzi o Twoje oburzenie moją opinią, to go kompletnie
nie rozumiem.
- Czyli Wysoki Sąd podtrzymuje
sprzeciw. I to jest coś, czego natomiast JA nie rozumiem. – Olivia powiedziała
to dobitnie, podciągając szalik, który już zaczął się jej ciągnąć po ziemi.
- W takim razie sama się
zdeklaruj. – Meredith stanęła i założyła ręce na piersi, robiąc wyniosła minę.
Było to całkowicie odruchowe w trakcie prowadzenia dyskusji, ale potrafiło
drażnić jeśli ktoś nie znał dobrze dziewczyny i braku złych intencji, z którymi
kojarzyła się jej mimika.
- Nie potrafię. – powiedziała spokojnie
Olivia, wzruszając ramionami.
- Sama widzisz!
- Nie potrafię wybrać, co znaczy
również, że nie odrzucam. Pod wieloma względami są
całkowicie różni, ale jak dla mnie nie ma rzeczy, która by któregokolwiek bezwzględnie
dyskwalifikowała. – panna Seabird zmarszczyła brodę, robiąc z ust podkówkę. To
była jej zamyślona mina. – Choć oczywiście swoim kompletnie nieprawniczym
umysłem mogłam nie dostrzec jakiś oczywistych dowodów.
- Na pozór nie jest to prosta
sprawa. – powiedziała Meredith, kompletnie niezrażona docinkami. – Obaj są
przystojni, inteligentni, pewni siebie. Choć to ostatnie trochę na inny sposób.
I to pierwsze też trochę na inny.
- To znaczy?
- W jednym przypadku on jest
przystojny i każdy obiektywnie musi to przyznać. A w drugim – przystojność jest
jego nieodłączną cechą i aurą, którą wokół siebie paraliżująco roztacza. Co nie
znaczy, że któryś z nich jest w prosty sposób atrakcyjniejszy.
- Strasznie to pokrętnie brzmi. –
Olivia się skrzywiła, ale po chwili wzruszyła ramionami. – Choć może faktycznie
coś w tym jest.
- Jest na pewno. I ma to związek
z ogółem ich charakterów. To jaki człowiek jest rzutuje na to, jak jest
postrzegany. Nawet na jego urodę. – ton prawniczy Meredith był zapisany w
genach.
- Jeden jest bardziej zasadniczy,
drugi ma w sobie mnóstwo nonszalancji. – zaczęła wymieniać Olivia.
- Jeden daje poczucie spokojnej
stabilizacji, a drugi urzeka swoim spontanicznym i ryzykownym zachowaniem.
- Okej. W naszym rozrachunku
wychodzi, że obaj mają mnóstwo zalet. Dlatego ja nie jestem w stanie wydać
wyroku i wybrać: Darius Pattern czy Syriusz Black.
- Na całe szczęście nie musisz. I
Jules też nie. – skwitowała krótko panna Ruscoe.
- Nie byłabym taka pewna. Darius
czuje coś do Jules i obie się w tym punkcie zgadzamy, tak?
- Tak.
- Ale on jest też moim zdaniem
prostszy do rozgryzieni. I nie jest to wcale obraźliwe stwierdzenie. Ale
Syriusz… On by się nawet spojrzeniem nie zdradził, gdyby coś było na rzeczy,
prawda?
- Też mi się tak wydaje. Ale
wydaje mi się jeszcze coś. – dodała podnosząc zdecydowanym ruchem palec do
góry. – Ty kochana za dużo romansów czytujesz.
- Mam artystyczną duszę. – Olivia
pokazała przyjaciółce język.
- Tylko nie pokazuj tej jej
części przy Jules. Wiesz jak się denerwuje, kiedy ktoś próbuje ją swatać z
którymś z kolegów.
- Sama do tego prowokuje zadając
się z takimi ciachami.
- Jak ja nie cierpię tego słowa…
- Nie cierpisz też odpowiadania
na pytania.
- Bo żadnego wprost nie zadałaś.
- W porządku. – Olivia wzięła
głęboki oddech, żeby przełknąć drobiazgowość przyjaciółki. – Wyraziłaś pewną
opinię, która poniekąd była odpowiedzią na pytanie: Kogo byś wybrała, Dariusa
czy Syriusza? Uwaga! – dodała od razu, żeby uniknąć wykrętów. – Gdybyś jednego koniecznie
musiała wybrać.
- Dariusa.
- Dlaczego?
- Z tego samego powodu, dla
którego Twoja mama zostawiła tego paryskiego malarza.
- Trochę mnie to przeraża, że
muszę Cię o to pytać, ale czemu?
- Nie pamiętasz? – Meredith była
zdziwiona, a kiedy Olivia pokręciła głową dodała. – Najwyraźniej Ciebie to tak
nie uderzyło. Ja pamiętam byłam zdziwiona, że można zerwać z kimś z takiego
powodu.
Olivia wykonała gest rękoma, który miał zachęcić i przyśpieszyć opowieść
przyjaciółki.
- Zostawiła go, bo był artystą.
- Albo coś mnie ominęło, albo
Syriusz nie jest artystą.
- Zgadza się, ale jest rozchwiany
emocjonalnie tak, jak prawdziwy artysta.
- Teraz to poszłaś po bandzie.
Przecież Ty go prawie nie znasz, a wydajesz takie nieprzychylne osądy.
- To nie jest nieprzychylny osąd.
– Meredith była wyraźnie zaskoczona tym, jak przyjaciółka zrozumiała jej słowa.
– Rozchwianie emocjonalne artystyczne polega na szaleństwie, ryzykanctwie,
byciu nieprzewidywalnym etc. etc.
- To źle? Życie jest jedną wielką
przygodą.
- Może to być fajne, ale nie na
dłuższą metę. Na życie potrzebny jest trochę
bardziej racjonalny partner. – powiedziała rzeczowo Meredith, a widząc jak
Olivia przewraca oczami, dodała – No co Ci się nie podoba?
- Jestem bardzo ciekawa, jak Ty z
Twoją dobrą znajomą Panią Racjonalnością będziesz sobie męża wybierać. W
miłości dobrze, żeby istniał jakiś pierwiastek niepewności.
- Nie uważasz, że się trochę
zapędziliśmy? Mówimy o miłości, która nie istnieje. Darius ewentualnie jest
trochę zauroczony, Syriusz nie dopuszcza do swojej wyjątkowej osoby dziewczyn
pod innymi postaciami niż koleżanki, a Jules obydwu traktuje jak kumpli.
- Na razie. – powiedziała Olivia
i zakończyła w ten sposób jedną z tych rozmów, których nie mogłyby odbyć w
towarzystwie brakującego, trzeciego ogniwa.
Doszły w trakcie tego powolnego, powrotnego spacerku aż do mostu, a
kiedy doszły do jego ,,progu” zobaczyły stojące mniej więcej w jego połowie
dwie osoby. Z jakiś powodów jednak na moście nie paliły się latarnie, dlatego
nie widziały w czyim kierunku zmierzają. Nie czuły się jednak nieswojo w tej
sytuacji. Jules już dawno będąc na ich miejscu trzymałaby już rękę w kieszeni na
różdżce. Po części dlatego, że łatwo potrafiła się nakręcić, a po części
dlatego, że pamiętała dokładnie w jakich czasach przyszło im teraz żyć.
Meredith i Olivia jednak czuły się bezpiecznie na terenie zamku i gdy
podchodząc bliżej w sylwetkach dwóch osób, rozpoznały sylwetki dwóch mężczyzn,
poczuły tylko i wyłącznie ciekawość. Była ona tym większa, że obserwowani
panowie byli tak pochłonięci ostrą dyskusją, a właściwie może nawet kłótnią, że
nie zauważyli zbliżających się dziewczyn. Kłótnia była wyjątkowo cicha, jakby
jej uczestnicy nie chcieli, żeby ktokolwiek poznał treść ich rozmowy, ale
prowadzili ją zacięcie. Zmierzała ona jednak wyraźnie do końca i gdy dziewczyny
podeszły na tyle blisko, by rozpoznać chłopców, oni właśnie ściskali sobie
ręce, jakby podpisując właśnie zawartą umowę.
Meredith i Olivia stanęły, jak wryte, jakby zobaczyły ducha. Tyle, że
zobaczenie ducha w Hogwarcie nie było tak naprawdę niczym dziwnym. Ale
zobaczenie Syriusza Blacka i Dariusa Patterna ściskających sobie ręce – to był
dziw niesamowity.
Witaj! Właśnie skończyłam czytać ostatni wpis. Wiem, że zajęło mi to strasznie dużo czasu, ale chyba musisz mi wybaczyć :) zacznę może od początku. Już od pierwszych rozdziałów bardzo ciekawie budujesz postaci. Bardzo lubię Twoich Huncwotów i oczywiście Jules, ale jej chyba nie da się nie lubić. Chłopcy mają charakter. Zemsta za Mary była tego przykładem. Podobają mi się szczególnie osobliwe osobowości sióstr Durete. Jestem niezmiernie ciekawa dalszej relacji Królowej Śniegu z Remusem i dziwnego układu Smoczycy z Blackiem. I oczywiście przeżyć słodkiej Willow.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się też Twój styl pisania. Notki czyta się lekko, przyjemnie i z chęcią. W poprzednich wpisach wkradło się kilka drobnych błędów interpunkcyjnych, ale nie są one rażące i nie przeszkadzają w odbiorze. I jeszcze tylko jedno - trzymaj tak dalej! Jest naprawdę extra. Na pewno zostanę z tym opowiadaniem na dluuugi czas. Już teraz z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały i życzę dużo weny i zapału do pisania! Zapraszam też do mnie w wolnej chwili.
Serdecznie pozdrawiam ❤
Drama
http://qwertzxcvb.blog.pl/
Dziękuję bardzo za tyle miłych słów :)
UsuńCieszę się, że moje postacie zyskują fanów :) a jeśli chodzi o styl pisania - zawsze się o niego martwię i dlatego słyszeć komplementy pod jego adresem to miód na serduszko :)
Postaram się wstawić następną notkę w tym tygodniu :)
a po wstawieniu oczywiście czekam na opinię :)
Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam :)))