niedziela, 19 listopada 2017

28. Stara wiedźma

Remus, jako Prefekt i Huncwot w jednym, często przyprawiał McGonagall o ból głowy.
   Nie był to jednak typowy ból głowy, który zwykle się pojawiał u pani profesor, gdy w grę wchodziła Czwórka Wspaniałych. Było to ciekawe połączenie dolegliwości związanych z uczuleniem na łobuzerstwo oraz niezdecydowaniem, jak w takiej sytuacji postąpić z Prefektem Rozrabiaką. Ciężko wlepia się szlabany komuś, kto uhonorowany odznaką sam może je wlepiać.
   Minerwa wiedziała doskonale, czym kierował się Albus wręczając urząd Prefekta paniczowi Lupinowi. Pierwszym oczywistym i stałym w zestawie filtrów, które musiał przejść kandydat do tej roli był fakt, że Remus należał do dobrych i zdolnych uczniów. Nie chodziło tu bynajmniej to jakąś dyskryminację lub jej brak czy ocenianie uczniów po ich stopniach. Oceny zwyczajnie pomagały stwierdzić kto może sobie pozwolić na dodatkowe obowiązki, bo radzi sobie bezproblemowo z już posiadanymi. Po tak poczynionym przesiewie w worku kandydatów na Prefektów Gryffindoru znalazło się trzech Huncwotów. Jednak mimo ogromnej sympatii, którą darzył chłopców dyrektor, a którą musiał wielokrotnie maskować w momentach ich wizyt w jego gabinecie ( wizyt z wiadomych i nieprzepisowych przyczyn ), nie mógł powierzyć funkcji związanej z pilnowaniem porządku komuś, kto każdy porządek z chęcią burzył dla odrobiny adrenaliny i dobrej zabawy. Prefekt-Syriusz wiedzący o wszystkich dyżurach na korytarzach? Prefekt-James decydujący o przyznawaniu i odejmowaniu punktów np. Ślizgonom? Nie, to nie była wizja zachęcająca.
   Natomiast Remus malował się trochę inaczej. Nie był tak narwany, jak jego przyjaciele i ( choć głośno się do tego nie przyznawał ) cenił całkiem sporą gamę zasad oraz przepisów. Wynikało to po części z tego, że był zdecydowanie dojrzalszy od przyjaciół, a przyśpieszony kurs dorosłości zapewniło mu kilka nieszczęsnych ugryzień, których doznał w dzieciństwie. To właśnie one rozbiły wcześniej niż powinny bańkę beztroski i ukazały goryczki życia. To one sprawiły, że w najmłodszych latach Lupina było dużo strachu i niepewności. Wtedy nauczył się, że są zasady, które muszą istnieć i muszą być praktykowane. Tego typu zasady ratowały mu życie i pozwalały przetrzymywać pełnię za pełnią. A właśnie tymi pełniami odliczał czas do swoich jedenastych urodzin. Nie miał pewności, czy w ogóle ma na co czekać. Pamiętał, że niedługo po tym jak sytuacja z futerkowym problemem niejako się utarła, jego rodzice zaczęli co roku pisać do Hogwartu listy, by dowiedzieć się czy ich syn będzie miał gdzie rozwijać swoje czarodziejskie zdolności, gdy przyjdzie już na to czas. Dostawali bardzo uprzejme, współczujące i bardzo stanowcze odmowy. Sytuacja zmieniła się, gdy urząd objął profesor Dumbledore. On uprzedził państwa Lupin i napisał o tym, że wdraża specjalne środki ostrożności oraz kilka dodatkowych ,,udogodnień” ( dokładnie tak to nazwał - ,,udogodnień”, jakby chciał zapewnić, że szkoła oferuje zajęcia na basenie olimpijskim, nie chcąc by Remus choć przez chwilę poczuł się gorszy ), by ich syn mógł uczęszczać do Hogwartu. Rodzice natychmiast poinformowali o tym liście syna, ale on nie pozwalał sam sobie na radość i entuzjazm dopóki nie otworzył i spokojnie nie przeczytał listu, który w dniu jego urodzin przyniosła do domu szara sowa. Ten list zmienił życie Remusa, profesor Dumbledore je zmienił, dając chłopcu szansę.
   Lunatyk od tamtej pory starał się czerpać ze spełnionego marzenia na sto procent. Cieszył się szkoła, lekcjami, a na każdym posiłku z wdzięcznością patrzył na dyrektora i kłaniał mu się z szacunkiem. Nie czuł się mu nic winny, bo profesor Dumbledore czyniąc ludziom dobre rzeczy, robił to umiejętnie i bezinteresownie. Jednak ostatnią rzeczą, jakiej chciałby Remus było zawiedzenie profesora Dumbledore’a. Przynajmniej na tamten moment. Bo szkoła to nie były tylko lekcje, posiłki i nauczyciele. Nauka w Hogwarcie stała się najszczęśliwszym czasem w życiu Remusa ze względu na przyjaciół, których zyskał.
   Pierwszy dzień i noc w dormitorium były początkiem wszystkiego. Lunatyka to trochę bawiło, ale pamiętał wszystkie żarty powiedziane tej nocy przez Rogacza i Łapę oraz wszystkie historyjki o wpadkach, które zdarzyły się Glizdkowi. To od zawsze był sposób na rozbawienie towarzystwa w wersji Petera – opowiedzenie o tym, jak się zaczepiał w codziennym życiu o własne nogi. Remus był wtedy zachłyśnięty wszystkimi nowościami i z emocji prawie na wstępie się wygadał współlokatorom.
- Piękny widok. – powiedział jedenastoletni James patrząc przez okna na srebrzące się w blasku gwiazd błonia.
- Nie wiedziałem, że z Ciebie taki romantyk. – zażartował Syriusz. – Chcesz chusteczkę czy dasz radę  opanować wzruszenie, które w Tobie wzbiera na widok tego piękna?
- Bardzo zabawne. – odparł Potter, po czym dodał, udając, że ciąga nosem. – Po prostu coś mi wpadło do oka.
Dormitorium wypełnił śmiech.
- Fajnie by było pospacerować nocą po błoniach. – wtrącił się Peter, który jeszcze wtedy nie wiedział, jak łatwo można Syriusza i Jamesa zachęcić do takich wybryków.
- Świetny pomysł. Nocna eskapada, co Wy na to?
- Jestem jak najbardziej za Syriuszu. Na przykład w trakcie pełni Księżyca.
- Nie! – wyrwało się Remusowi, a kiedy zdał sobie sprawę, że skierował na siebie trzy zdziwione i zaciekawione spojrzenia poczuł narastającą panikę. – Po prostu chciałbym iść z Wami, a za te dwa tygodnie, jak wypada pełnia muszę jechać do domu… Odwiedzić mamę, bo… Jest trochę chora.
- Okej. – James powoli potaknął głową i się uśmiechnął. – to za tydzień w sobotę.
- Jestem za. – odrzekł Łapa.
   Remus odetchnął na te słowa z ulgą. Ale gdyby znał chłopaków wtedy tak, jak znał ich obecnie, wiedziałby, że nie odpuszczą i nie dadzą się zbyć tak marnemu kłamstwu. I nie dali. Co prawda, wpierany przez ,,udogodnienia” dyrektora Remus krył swój sekret dosyć długo, ale w końcu i tak przed Huncwotami nic nie miało szansy się schować. Wtedy jego życie zmieniło się diametralnie drugi raz. Albo po prostu drugi raz stało się wspanialsze, a on jeszcze szczęśliwszy. Gdy Syriusz i James pierwszy raz ( i chyba ostatni ) poprosili go wtedy o szczerą i poważną rozmowę, wiedział co usłyszy, ale nie sądził, że będzie miało takie konsekwencję. Był przygotowany, że przez swoją dolegliwość straci przyjaciół, a oni… Nie zostawili go, a teraz łamali wszystkie możliwe zasady – co może akurat nie było strasznie wyjątkową odmianą – i ryzykowali życie, by go wspierać i pokazać, że jest ich przyjacielem na dobre i na złe.
- Wiem, że masz dosyć naszych upierdliwych i zakręconych osób… - zaczął jedno zdanie podczas Tej Rozmowy James.
- … ale jesteś naszym przyjacielem i nie wymigasz się od tego byle jaką futrzaną wymówką. – dokończył Syriusz.
   Cóż, taka przyjaźń to coś wspaniałego. I wystarczający powód, by mimo swojej ogromnej sympatii do dyrektora, dać się ponieść szaleństwom i łamaniu regulaminu. Jednak mimo tego, że już raz w historii zwycięstwo w pojedynku Przyjaźń kontra Zasady, Dojrzałość i Odpowiedzialność, przechyliła się na stronę tego pierwszego, to  profesor Dumbledore stwierdził, że zaryzykuje i sprawdzi, czy wybranie Remusa Prefektem, oszczędzi profesor McGonagall nerwów, a szkole zniszczeń.
   Niestety nic z tego. Przez pierwszy miesiąc czy dwa, oprócz przyjacielskich żartów i chwilowej żartobliwej zmiany przezwiska Remusa na Lunatykący Prefekt, nic nie uległo zmianie. Wtedy też pierwszy raz Minerwa przyłapawszy chłopców stanęła przed dylematem. W końcu ukarała całą czwórkę, ale szlaban Remusa ustaliła tak, żeby jak najmniej osób miało szansę się o nim dowiedzieć. To trochę ruszyło chłopaka.
- Nie chcesz brać udziału w naszych akcjach? – zapytał Rogacz, gdy Remus nerwowo obracając w rękach odznakę powiedział, że coś trzeba zmienić.
- Może noszenie tej blaszki wywołuje pranie mózgu. – zażartował Syriusz.
- Nie, nie o to chodzi. Chcę brać udział, tylko… Lubię Gonagall, ona ogółem jest naprawdę w porządku babką i nie chcę psuć jej krwi bardziej niż to jest w porządku.
- A do którego miejsca jest w porządku?
- Już to kiedyś ustaliliśmy Glizdek. W porządku jest dopóty, dopóki komuś nie dzieje się niezasłużona krzywda fizyczna, psychiczna albo moralna. – odpowiedział Łapa.
- Przekroczyliśmy według Ciebie tą linię?
- Tak, James. Bo co innego ją wkurzyć i to jeszcze w taki sposób, że w duchu w rzeczywistości się uśmiecha, a co innego ją zawodzić i stawiać w niezręcznej sytuacji. A taką jest szlabanowanie Prefekta.
- Ona ma małego fioła na punkcie dobrego imienia Gryffindoru… - przyznał James i się zamyślił. Po kilku sekundach wstał i podszedł do swojego kufra. Pogrzebał w nim chwilę i wyjął pelerynę-niewidkę. – W takim razie, teraz Ty głównie masz mieć ją w przy sobie w trakcie wyskoków i w razie czego – natychmiast się ewakuować.
- I zostawiać Was na pastwę Lwicy?
- Dla nas to dodatkowe wyzwanie – nie dopuścić do tego, żebyś został złapany na miejscu zbrodni, prawda Rogaczu?
- Dokładnie tak Łapo.
   Od tamtej pory Remus albo robił się niewidzialny, albo dostawał zadania najmniej lub w ogóle niezagrożone przyłapaniem, ale wbrew oczekiwaniom nie przytemperował wcale zapędów swoich przyjaciół do rozrabiania i wybuchowych akcji.
   Tak było i tym razem z tym wyjątkiem, że nie była to przecież sztuka dla sztuki. Profesor McGonagall i profesor Dumbledore, jako ludzie bardzo inteligentni natychmiast się domyślili, że jest to wyrównanie porachunków za ,,niewyjaśnione” otrucie Jules Justice. Nie czyniło to oczywiście chłopców usprawiedliwionymi, ale pozwalało spojrzeć nauczycielom w inny sposób na coś, co bez powodu byłoby zwyczajnie przesadzonym aktem międzydomowej agresji.
   Jednak jakby nie patrzeć kara musiała być. Dla wszystkich czy nie, sama Gonagall nie była jeszcze pewna, bo niezbite dowody były tylko niejako na Jamesa, który dał się przyłapać na gorącym uczynku. Co prawda oczywistością było, że nie mógłby sam przygotować czegoś takiego, ale oczywistość to żaden argument czy dowód, a nauczyciele, jako pedagodzy w sumie nie powinni karać za domysły i przypuszczenia. I może nawet by tego nie zrobili, nawet mimo tego, że w korytarzu ataku na Jules-Dariusa było obecnych trzech/czwartych Huncwotów. Tylko, że chłopcy ani przez moment nie kryli się z zachowaniami, które świadczyły o istnieniu jakiegoś planu i jego realizacji. Nie było to kwestia nieuwagi, oni po prostu chcieli: a) Być solidarni z Jamesem; b) Dać szansę ukarać Gonagall liczbę osób choć odrobinę bardziej proporcjonalną do przewinienia; c) Szlabanem podpisać się pod dziełem.
   Minerwa nie wiedziała, który podpunkt był najbliższy prawdzie. Wiedziała natomiast, że gdy Darius i Ślizgoni był zabierani do Skrzydła Szpitalnego przez nauczycieli, a Syriusz, James i Peter stanęli przed nią w szeregu i zapytali, jak jest ich kara była w szoku, ale była też dumna. Z Huncwotów jej zdaniem mieli wyrosnąć naprawdę dobrzy ludzie. Chwilowo kazała im wrócić do dormitorium, a sama udała się do swojego gabinetu, żeby jako wicedyrektor wystosować za pomocą sieci Fiuu wezwania do szkoły dla rodziców Ślizgonów, którzy brali udział w ataku na PseudoJules. Nie zdążyła jeszcze wyjść na korytarz i udać się do SS, a już dostała odpowiedzi zwrotne, zawiadamiające o natychmiastowym przybyciu do szkoły wszystkich wezwanych. Z tonu, jakim były napisane domyśliła się, że czeka ją dziś jeszcze sporo nerwowego wysiłku.
   Kiedy dotarła do drzwi szpitalnych zastała na korytarzu czekających prefektów swojego domu. Lily była tam z poczucia obowiązku i jako osoba poniekąd zamieszana w sprawę, chociażby przez to, że o mały włos sama stałaby się ofiarą bomby, a Remus trochę jako Huncwot zamieszany w sprawę, trochę jako Prefekt pełniący obowiązku. W sumie to ona sam do końca nie wiedział.
- Chciałam zapytać czy mogę w czymś pomóc? – zapytała Lily, celowo używając liczby pojedynczej, mając w pamięci to, że Remus kłamał je prosto w oczy. Była na niego zła i odkąd czekali pod SS nie odezwała się do niego nawet słowem.
- Dziękuję za zainteresowanie. Wydaje mi się, że rzeczywiście miałabym dla Was zadania. – Gonagall nie zwróciła uwagi na liczbę pojedynczą w wypowiedzi Lily, ale Remus tak i tak naprawdę tylko o to pannie Evens chodziło. – Remusie, idź proszę Cię do gabinetu profesora Dumbledor’a i poproś go o przyjście do szpitala. Lepiej będzie jak osobiście zobaczy i usłyszy co się stało panu Patternowi.
- Ten uczeń, którego na noszach przynieśli przed chwilą nauczyciele to był Darius Pattern? – zapytała zaskoczona Lily i spojrzała pytająco na Remusa. Nie chciała, by zabrzmiało to wścibsko, ale doznała lekkiego szoku. Darius był przyjacielem Jules, Lily była tego pewna, więc dlaczego też stał się ofiarą dzisiejszego wyskoku.
- Tak. Został poturbowany przez uprzednio poturbowanych Ślizgonów, których rodziców wezwałam do szkoły. O tym wezwaniu też możesz powiedzieć dyrektorowi. A Ty Lily, idź proszę do głównego holu i poczekaj tam na rodziców naszych czarnoksiężników. – zwracanie się do uczniów po imieniu, zamiast ,,panno Evans, panie Lupin” oraz nazwanie Ślizgonów czarnoksiężnikami świadczyło o tym, że Gonagall jest już wyraźnie zmęczona wydarzeniami dzisiejszego dnia. – Jak tylko się pojawią daj nam znać i potowarzysz im aż ja i pan dyrektor się zjawimy. Wszystko jasne?
   Oboje skinęli głowami i się rozeszli. Remus idąc korytarzami i schodami w kierunku gabinetu dyrektora zastanawiał się, czy patrzenie w obliczu tej sprawy na niego, jako na Prefekta jest chwilowe czy faktycznie Gonagall ma zamiar udawać, że nie wie iż jego zachowanie na zebraniu Prefektów było mała dywersją.
   Remus było poniekąd szpiegiem i wicedyrektorka doskonale o tym wiedziała. Spełniał jednak swoje obowiązki i w związku z tym nie mogła w żaden sposób pozbawiać go funkcji. Nawet tego nie chciała. Ze szpiegiem czy bez Huncwoci i tak robiliby kawały, a tak miała przynajmniej obowiązkowego i sumiennego Prefekta, którego trzeba było przyznać bardzo lubiła. Lubiła z resztą wszystkich czterech, ale do tego nie mogła się za bardzo przyznawać, a już na pewno nie w takim momencie. Wystarczyłoby raz przyznać się do sympatii, a potem za każdym razem pojawiałyby się głosy, że ,,mimo wybryków Huncwoci są łagodniej traktowani, bo  Gonagall ich lubi”. Nawet jeśli nic by się nie zmieniło, takich głosów znalazłoby się całe mnóstwo. Nie można było do tego dopuścić.
   Chłopcy i z tego, i z sympatii Gonagall zdawali sobie sprawę. W końcu, jak można było ich nie lubić?




   Jak można lubić tych pacanów?  
Lily rytmicznie, równym tempem spacerowała z jednego końca korytarza na drugi, próbując się maksymalnie wyciszyć, a to pytanie obracane cały czas w myślach wcale jej w tym nie pomagało. Może było zadane w zbyt bezkompromisowy i przesadny sposób, ale najkrótszy by wyrazić jak się teraz czuła. Albo raczej jak chciałaby się czuć. Bo właśnie takie pytanie chciałabym móc sobie zadać bez podświadomych protestów, a takowe w tym momencie się pojawiały.
   Bo tak naprawdę nie można było powiedzieć, że Evans nie lubi Huncwotów. Działali jej na nerwy, ale nie wynikało z czystej niechęci. Bo w końcu trudno na przykład nie lubić małych dzieci, bo są niedojrzałe i głośne. W tym przypadku było podobnie. Huncwoci ją irytowali, ale to leżało poniekąd w ich naturze. Tak, jak kłamanie, by nie zagrozić powodzeniu misji.
    Dzisiaj ofiarą tego kłamstwa padła właśnie Lily i czuła się z tym źle. Nie dlatego, że dała się oszukać. Przecież w głębi duszy wiedziała cały czas, że Lupin nie jest z nią szczery. Była bardziej zła dlatego, że chciała wierzyć w jego szczerość i się mocno zawiodła. A naprawdę była gotowa dać im szansę. W imię jedności, dojrzałości właśnie oraz powiedzmy pewnego koleżeństwa.
   Chciała się z nimi spotkać i porozmawiać, zobaczyć jak się będą zachowywać w pięcioosobowym gronie, poza ,,blaskiem fleszy”. Zdała sobie sprawę, że nawet zaczęła rozważać, gdzie by poszli w trakcie takiego spotkania, o czym rozmawiali, jak długo…
   Potrząsnęła głową na myśl o tym. Była trochę przerażona, trochę zawstydzona, ale również ( skoro miała moment szczerości przed samą sobą ) rozczarowana. Rozczarowana, że wyszło na jej, co było już maksymalnie dziwne. Normalnie to by się cieszyła, że znowu miała rację, że potrafi trafnie ocenić sytuację, ale nie tym razem. Co się zmieniło?
   Nie potrafiła powiedzieć. Nie potrafiła powiedzieć nic, poza tym, że rozmawiając z Potterem w lochach przez chwilę zobaczyła w nim coś więcej niż pozę. To było tak, jakby dostrzegła, z której strony podważyć wieczko i już delikatnie zajrzała przez szparę do środka. A przecież James zachowywał się dokładnie tak, jak zawsze. Tylko wtedy byli sam na sam i mieli okazję zamienić kilka zdań dłuższych i mniej monotematycznych niż ,,Umówisz się ze mną, Evans?”. Potwierdzało to niejako tezę Remusa, że ona ich tak naprawdę nie zna i nie daje nawet szansy poznać. Trochę było w tym prawdy, a Lily czuła jak kiełkuje w niej ciekawość. Jakby miała przeprowadzić badania poznawcze nad nowym, nieznanym gatunkiem.
   Zaśmiała się w myślach. Chyba przesadziła. Nazywanie ich nowym, nieznanym gatunkiem tylko podnosiło ich do rangi niezwykłych ponadprzeciętnych, a sami się na tej pozycji doskonale i kurczowo trzymali.
   W każdym razie z badań w najbliższym i dalszym czasie nic z tego. Wyraziła się jasno - jeśli Remus powie jej prawdę, ona się z nimi spotka. Lupin skłamał, ona się wycofuje i tyle. Jeszcze by tego brakowało, żeby wyszła na niesłowną albo sama zaproponowała spotkanie. Nie zniży się do czegoś takiego, żeby wyszło, że tak, jak większość szkoły nie może się oprzeć temu huncwockiemu urokowi. Niedoczekanie.
   Spojrzała na wejście do lochów i przystanęła w tym drążeniu wału w podłodze. Postarali się bardzo w swojej huncwockiej skali. Zemścili się na Ślizgonach za otrucie Jules. Już zdążyła poznać przyczynę, ale mimo, że nic nie miała do panny Justice, a nawet jej dobrze nie znała, uważała, że to przesada. Przecież obrażenia, które zafundowali uczniom Slytherinu były w ich słowniku ,,imponujące”, a w jej mniemaniu ,,straszne”. Chociażby Severus – wyglądał, jakby miał rogi, przez ropne narośla, które mu się zrobiły na twarzy, a przecież on nie miał z tym otruciem nic wspólnego.
   Znowu cichy głos podświadomości odezwał się w Lily – Czy na pewno?. Była na siebie zła, że pozwala sobie dopuszczać inną myśl, ale nie była ślepa ani głupia. Widziała, jakie obrót przybierają sprawy, jak zachowuje się Sev i czym zaczyna się interesować. To było więcej niż martwiące i Lily starał się mieć z przyjacielem jak najczęstszy kontakt, żeby dawka słyszanych przez niego światopoglądów miała szansę się choć trochę zrównoważyć. Jednak on nasiąkał nie tym, co trzeba, a Lily była zbyt mądra by tego nie widzieć.
   Najlepszym sposobem byłoby odizolowanie go od reszty tego szemranego towarzystwa. Towarzystwa, które z pewnością stało za podaniem Jules trucizny i które potem z niewiadomego powodu zaatakowało Dariusa. Nie wiedziała w jaki sposób Puchon był w to wszystko zaangażowany, tak samo jak nie wiedziała za wiele o nim samym. Przyjaciel Jules, która jest przyjaciółką Syriusza i reszty Huncwotów. To tyle. No, plus fakt, że ten pierwszy nie lubi się z tymi ostatnimi i odwrotnie. Cóż, w tej kwestii by się chyba dogadali, choć pobudki dystansu i braku ciepłych uczuć były w przypadku chłopaka chyba trochę inne. Jej zdaniem ( tak jej podpowiadała kobieca intuicja ) Darius widział w Jules kogoś więcej niż przyjaciółkę, a w tym wszystkim na drodze stawał mu nagle Mister Hogwartu, czyli panicz Black. Darius był zapewne zwyczajnie zazdrosny, a Syriusz… On nie traktował dziewczyn poważnie ani nie myślał o nich jako kandydatkach na dziewczyny. Wielokrotnie powtarzała to Willow, ale przyjaciółka rumieniła się wtedy tylko i mówiła, że wie o tym i nie ma z tym problemu. Akurat. Will była zadurzona ( z niewiadomych przyczyn ) w Syriuszu, który przyjaźnił się z Jules, w której natomiast durzył się Darius. Gdzieś w tym wszystkim przewijała się jeszcze postać Elinor Durete, Smoczycy Hogwartu, która budziła w Lily masę niepozytywnych uczuć, a która – jak głosiły plotki – spędziła z Syriuszem noc w przystani. Ciekawy układ wychodził, w którym nie była w stanie powiedzieć nic tylko o sympatiach Jules. W ogóle nie była w stanie nic o niej powiedzieć, bo tak naprawdę się nie znały.
   Tylko dlaczego ja teraz o tym myślę? – zadała sobie w duchu pytanie, po czym się zbeształa w myślach, że zamiast się skupić na roli delegatki, którą dostała, bawi się w jakiś psychologiczne rozważania. Lily, trzymaj fason.
   Ledwie zdążyła to pomyśleć, drzwi wejściowe otworzyły się i do holu weszła grupa dorosłych, którzy mogliby figurować w słowniku pod takimi hasłami, jak: ,,powaga”, ,,wyniosłość”, ,,nadęcie”, ,,ponurość”. Innymi słowy – prawdziwy obraz szlacheckiej, czystokrwistej, czarodziejskiej rodziny.
- Dobry wieczór, państwu. – Lily ruszyła do nich pewnym krokiem, uśmiechając się uprzejmie. Zrobiła krótką przerwę, czekając na kulturalną odpowiedź, ale się nie doczekała. Będzie musiała wykreślić ze swojej listy szlacheckich przymiotów wykreślić dobre maniery. Przybyli goście stali stłoczeni w czarnych, długich szatach i albo nie patrzyli na nią w ogóle, albo patrzyli w sposób, w jaki patrzy się na służbę swojej służby. Wyglądali na bardzo znudzonych całą sytuacją. – Nazywam się Lily Evans i jestem prefektem domu Godryka Gryffindora. Profesor McGonagall przysłała mnie…
- Jak się nazywasz? – przerwał się kobiecy, ale bardzo nieprzyjemny głos, dochodzący z tylnego rzędu czarnych płaszczy.
- Lily Evans, pani…?
   Kurtyna czarnych szat się rozstąpiła na boki i przez utworzony w ten sposób szpaler przeszła bardzo powoli i wyniośle para. Mężczyzna, barczysty i poważny był o głowę wyższy od żony i tym samym od Lily. Ust prawie nie było widać za gęstą, ale zadbaną brodą, a oczy patrzyły obojętnie i chłodno, ale kogoś Lily przypominały. Natomiast kobieta, również postawna, a w dodatku zapatulona w wały szaty wydawała się górować nad Lily, choć były tego samego wzrostu. Czarne włosy miała upięte w kok, usta cienkie i ściśnięte w harmonijkę, a oczy… Wystarczyło powiedzieć, że patrzeć w nie wcale nie było przyjemnie. Jedno było pewne – ta para musiała górować nad resztą swoim statusem i była z tego bardziej niż dumna.
- Black. Pani Walburga Black, skoro nie jesteś w stanie sobie przypomnieć. – powiedziała lekceważąco, jednak z należytym naciskiem na nazwisko. Lily na moment wybałuszyła oczy. Rodzice Syriusza.
- Coś nie w porządku? Rozumiem, że to szok spotkać na osobiście, nieprawdaż? – odezwał się niskim głosem Orion Black.
- Z pewnością. – pokiwała głową pani Black. – Ale wróćmy do Ciebie dziewczyno. Evans, tak powiedziałaś?
- Tak, proszę pani. – powiedziała Lily dalej będąc w szoku i przypominając sobie, jak wielokrotnie słyszała Syriusza mówiące o swojej mamie, jako wstrętnej ropusze. Cóż, Lily nie chciała być niemiła, ale dobrze, że jeśli kogoś w ogóle z rodziców przypominał Syriusz, to tatę. Choć wiedziała, że w wypowiedziach Łapy ,,ropucha” odnosiła się do czegoś więcej niż wyglądu.
- Nie przypominam sobie żadnego rodu o tym nazwisku. Poza tym, wszystkie tak naprawdę warte szacunku i uwagi nazwiska mamy teraz przy sobie.
- Kiedyś spotkałem czarodzieja o nazwisku Evans podczas wizyty w Ministerstwie Magii, kiedy odwiedzałem ministra. Barny Evans to jakiś Twój krewny? – dodał pan Black.
- Nie. – powiedziała Lily nie bardzo wiedząc do czego to wszystko zmierza. – Nie mam żadnych magicznych krewnych. Ale wróćmy to powodu państwa przy… - tym razem przerwała jej uniesiona ręka pani Black.
- Żadnych magicznych krewnych?
- Tak, proszę pani. – odpowiedziała Lily, już lekko zirytowana treścią rozmowy.
- Jesteś szlamą? – trudno stwierdzić kto w tym momencie bardziej wytrzeszczył oczy – pani Black czy Lily. W holu zapadła cisza.
- Słucham? – powiedziała panna Evans, kiedy trochę minął szok.
- Nieprawdopodobne. – pani Black już nie patrzyła na Lily mówiąc, a mówiła z wielkim oburzeniem. – To, że z Gryffindoru było już trudne do przełknięcia, nie wiadomo jakie menty są tam przydzielane, a teraz jeszcze to. Orion, czy Ty to słyszałeś? Szlama! Kto by pomyślał, że zostaniemy tak potraktowani…
- Kto by pomyślał, że ktoś rzekomo tak dobrze urodzony i ustawiony, może być zdolny do takiej zachowania. – dobiegło z góry schodów.
   Wszyscy obecni w holu odwrócili się w tamtą stronę. Ze schodów schodziła właśnie Jules, która po tym, jak nie została wpuszczona do Dariusa do SS wracała właśnie zła do dormitorium i bardzo potrzebowała dać upust emocjom.
- Kim Ty jesteś i jak śmiesz mnie pouczać? – Walburga chwyciła się za serce, jakby dostała wyjątkowo mocny cios.
- Jules Justice. Czarownica z baaaaardzo mieszanej rodziny. Rozrysować drzewo genealogiczne? – zapytała ironicznie, stając obok Lily.
- Ty bezczelna smarkulo! Widzicie to? Właśnie przez takich, jak ona sztuka magiczna jest brukana i niszczona. Właśnie przez takich mieszańców nasz świat podupada.
- Ja myślałam, że raczej przez podziały, rasizm i czarną magię, ale do pani widzę jeszcze te informacje nie dotarły. – Jules w odróżnieniu do Walburgi nie podniosła głosu, ale ton miała waleczny.
- Informacje.. do … Nie… nie, nie, nie. – pani Black zaczęła się jąkać i oparła się na mężu z wrażenia. Lily była pewna, że to tylko poza. Walburga Black wyglądała na taką osobę, która jakby chciała ,bez użycia magii podniosłaby swojego męża i wyważyła nim drzwi. – Bezczelność prawdziwa. Czy Ty wiesz, że gdyby nie takie rody, jak Szlachetny i Starożytny Ród Blacków czarodzieje dawno temu by wyginęli. Zawdzięczacie nam wszystko, a jak się odpłacacie? Pchając się tam, gdzie nie powinniście, zajmując miejsca prawdziwych czarodziei, zapominając, że powinniście nam służyć i mieszając swoją brudną krew z naszą.
- Tak się składa, że jeśli chodzi o krew, to mam tą samą grupę, co pani syn Syriusz. Badaliśmy to w ramach jednych zajęć z MUGOLOZNAWSTWA. – Jules podkreśliła należycie to słowo. – Skoro ona ma czystą, a ja nie, to albo  pomylili coś w laboratorium, albo, no nie wiem, czystość krwi to bzdura?
   Lily prychnęła rozbawiona ripostą Jules. Walburga prawie na nią spojrzała z tego powodu, ale w ostatniej chwili się powtrzymała. Coraz bardziej wściekła zwróciła się znowu do Jules.
- Bzdura? Wieki małżeństw tylko z czarodziejami i czarownicami czystej krwi, a Ty mówisz, że to bzdura.
- Tak naprawdę to każdy czarodziej i czarownica ma gdzieś w rodzinie osobę niemagiczną. Inna opcja jest zwyczajnie niemożliwa... – wtrąciła się Lily.
- Zamknij się szlamo! – wydarła się pani Black.
- Nie, to Ty się zamknij, stara wiedźmo! – nie wytrzymała Jules, która jako grzeczna, dobrze wychowana dziewczynka, z natury ugodowa, nigdy się z nikim nie kłóciła i nie odezwała w ten sposób do osoby dorosłej. Cóż, moc wrażeń, którą miała za sobą musiała gdzieś znaleźć ujście i gdyby nie wyjątkowo paskudne zachowanie Walburgi Black, pewnie znalazłoby je w wydarciu się w poduszkę. – Trzeci raz używasz słowa, które jest odrażające i świadczy same najgorsze rzeczy tylko o osobie, która go używa. Skoro to jest zachowanie arystokratyczne, to nic dziwnego, że Syriusz nie chce mieć z rodziną nic wspólnego.
- No tak, czyli kolegujesz się z tym moim nieudanym synem. Z hańbą naszego rodu…
- Hańbą rodu? Czyli ten młodszy, który używa czarnej magii i podtruwa ludzi, to według pani udany egzemplarz?
- A kogo otruł? – zapytał Orion Black ze spokojem i obojętnością. Lily i Jules na niego spojrzały.
- Rozumiem, że od tego zależy państwa reakcja. Jeśli kogoś z ,,brudną” krwią, to jeszcze dostanie za to nową miotłę? – zapytała Lily.
- Nie odzywaj się do mnie. – powiedziała pani Black, sącząc każde słowo i sięgając ręką za pazuchę. Prawdopodobnie po różdżkę, ale dziewczęta nie zdążyły się o tym przekonać, bo za plecami usłyszały kroki.
- Dobry wieczór, państwu. – profesor Dumbledore zaczął tak samo,  jak Lily, ale on doczekał się burkliwych, wymuszonych odpowiedzi. Dyrektorowi towarzyszyła profesor McGonagall, która złapała kontakt wzrokowy z każdą z dziewcząt nakazując im milczenie. Nie było to jednak spojrzenie karcące. Gdyby Lily miała je opisać, zatytułowałaby się ,,Nie warto psuć sobie krwi”. No tak, krwi, jak na ironię.
- Dziękuję panno Evans i Justice za dotrzymanie towarzystwa naszym gościom, a teraz idźcie już proszę do swoich Pokojów Wspólnych. Bez żadnych wycieczek po drodze.
   Dziewczyny pokiwały głowami i ruszyły w drogę, jednak po paru krokach obie zdały sobie sprawę, że zapomniały o jednej ważnej rzeczy i jakby się umówiły, odwróciły się i powiedziały:
- Do widzenia państwu, dobrej nocy i bezpiecznej podróży. – po czym się rozeszły.
   Dyrektor Dumbledore uśmiechnął się pod nosem.
- To jest klasa, nieprawdaż? – powiedział, czym wywołał dość mocno zdziwione miny gości. – No cóż, mamy dość długą rozmowę do odbycia, zapraszam do mojego gabinetu. – Dumbledore wiedział, że czeka go teraz długa i ciężka przeprawa, ale w chwilach, kiedy będzie ciężko, miał zamiar dla uspokojenia przypominać sobie słowa Jules, które było słychać już z oddali.
,,,Ty stara wiedźmo”. Zachichotał cicho. To było coś.


- Nie otworzę tego okna na pewno! Na dzisiejszy dzień mam dosyć wrażeń i jak ktoś mnie zaprosi teraz do przystani, to pójdę tam najwyżej go utopić. – powiedział Syriusz kładąc się na łóżku z silnym postanowieniem, by nie reagować na rozlegające się pukanie w okno.
- Ty, Łapo masz dość wrażeń? Może jesteś chory? – zażartował Remus.
- Chory, bo nie wszystko idzie po jego myśli.
- A Ty James pewnie jesteś zadowolony, że Jules jest na nas wkurzona.
- Chyba głównie na Ciebie jednak.
- Super, umiesz pocieszyć przyjaciela. Otwierasz to okno na własną odpowiedzialność! – dodał Łapa, widząc jak Potter podchodzi do okna.
- Przestań wzbudzać panikę. Popatrz na Glizdka. Biedny się schował pod kołdrę ze strachu przed otworzeniem okna.
- I pewnie ze strachu też chrapie. – dodał Lunatyk. W tym momencie James otworzył okno, a do środka wleciała i od razu wyleciała sowa, wypuszczając przy tym na podłogę mały rulonik pergaminu.
- To nie była sowa Jules? – zapytał Lupin.
- Zdecydowanie. Bo jest to liścik od Jules do Syriusza. – powiedział Rogacza rozwijając papier.
- Pokaż. – Łapa doskoczył do Jamesa w dwóch krokach. Przeczytał liścik i parsknął śmiechem.
- Co tam?
- Uwaga. – powiedział Syriusz, odchrząknął teatralnie i przeczytał:

Syriuszu!
Nie dziwię Ci się zupełnie, że masz alergię na swoją matkę. Jest prawie tak urocza, jak smocza ospa, z tą różnicą, że na ospę jest lekarstwo. Mówiąc krótko – nie polubiłyśmy się.
Jules
PS
Trochę mogłam Ci pogorszyć niektórymi tekstami sytuację w domu, więc jakbyś musiał szukać nowego lokum to mój adres znasz.

- No proszę. Chyba już nie jest zła. – podsumował Rogacz.
- I najwyraźniej miała wątpliwą przyjemność poznania mojej  mamusi.
- A że jesteś niezmiernie podobny do mamy z wyglądu i charakteru, to nagadanie pani Black, sprawiło, że przeszła jej złość na panicza Blacka.
- Bardzo, bardzo, bardzo zabawne Luniaczku. – powiedział Syriusz, kładąc się znowu na łóżko. Popatrzył na liścik i się uśmiechnął.
   Teraz mógł już spokojnie iść spać.