piątek, 19 lutego 2016

Ogłoszenie :)

   Chciałabym poinformować i poprosić o parę spraw czytelników mojego bloga - mam nadzieję, że jesteście :)
Po pierwsze: postaram się umieszczać około 3 notek miesięcznie, z częstotliwością zapewne różną niż jedna na tydzień, ale liczę na zrozumienie - mam sporo nauki, której zwykłam poświęcać więcej czasu niż czemukolwiek innemu :D
Po drugie: przepraszam za wszelkiego rodzaju błędy, które czasem wkradają się do notek i mogą budzić niesmak. Większość postów wstawiam w środku nocy (które z natury prawie zawsze zarywam) i choć staram się korygować głównie spowodowane zmęczeniem pomyłki, nie zawsze je wszystkie wychwycę :)
Po trzecie: Bardzo, ale to bardzo proszę o komentarze, opinie, pytania :))) Sygnał, że ,,jestem czytana", nawet taki zawierający negatywne uwagi :) jestem otwarta na krytykę i chcę cały czas ulepszać swój styl pisania :) W tym podpunkcie muszę i chcę oczywiście ukłonić się w stronę osoby, która wstawiła pierwszy komentarz - DZIĘKUJĘ BARDZO JESZCZE RAZ :)
   Pozdrawiam serdecznie :)

7. Lód i Ogień

   Życie w tej szkole robi się coraz bardziej nieznośne... Gryfoni wygrali, wow i hura hura. Niech jeszcze jej powiedzą kiedy ma wyjść z siebie z wrażenia i zacząć klaskać uszami. Zupełna strata czasu i energii ten cały sport. Ludzie głupieją, angażują się i zachowują na trybunach jak banda...
   Określenie, którego użyła dalej w swoich rozmyślaniach Corinne było bardziej niż nieprzychylne. Krukonka szła korytarzem krokiem spokojnym i dostojnym, a uczniowie schodzili jej z drogi albo z daleka ją poznając albo z powodu jej naburmuszonej miny i zimnego spojrzenia. Nazywali ją Królową Śniegu, a ona doskonale o tym wiedziała. Co więcej - lubiła to i starała się ową opinię podtrzymywać. Wbrew temu na co miała nadzieję, przekonanie wszystkich życzliwych, że nie potrzebuje ani nie chcę towarzystwa lub kurtuazyjnych grzeczności zajęło jej sporo czasu. Przez dłuższy czas polegało to głównie na powtarzaniu z uporem maniaka tych samych, maksymalnie odpychających odpowiedzi na wszelkie kierowane w jej stronę zaczepki. Nigdy tego nie rozumiała. Dlaczego ludzie starają się być ,,towarzyscy" lub ,,koleżeńscy"? Czy naprawdę uważają, że wyjdą na mniejsze buce, jeśli będą zagadywać z otwartością (dla niej równą chorobie psychicznej) do wszystkich osób, które im wejdą w drogę lub przez zrządzenie losu trafią do tej samej klasy?     Oczywiście, sztuczne relacje powstałe przez dziwną presję społeczną i grzeczność były o niebo lepszą opcją. - pomyślała z ironią.
   Westchnęła i przewróciła oczami. Jej podejście do kontaktów z ludźmi było specyficzne i ona zdawała sobie z tego doskonale sprawę. Ale co było dziwnego w tym, że w pierwszej kolejności obserwowała oraz analizowała zachowanie osób wokół siebie i dopiero wtedy wybierała sobie ewentualnie spośród nich przyjaciół. Tylko zazwyczaj po spławieniu i opryskliwości w pierwszych kontaktach nie było co liczyć na zawarcie znajomości po upływie jakiegoś czasu. Może i to było przykre, ale Corinne nie zdarzyło się jeszcze żałować tego, że mur wokół niej był tak wysoki, gruby i nieprzystępny. Ceniła sobie szczerość i brak sztuczności w kontaktach. Lubiła ludzi trzymających się na uboczu i spokojnych. Takich co nie pletli jęzorami byle pleść, a jak się odzywali to z sensem i udowadniając dużą ilość punktów IQ. Samą siebie za taką uważała i może dlatego ludzie należący do tej kategorii mieli u niej wyjątkowo wysokie względy.
   Jak na przykład Remus Lupin. Przyjrzała się mu pierwszy raz w czwartej klasie. Całkowitym przypadkiem zajęła w bibliotece miejsce, w którym sprytnie zakamuflowana mogła podsłuchiwać znajdujących się za ogromną półką z książkami Huncwotów. Knuli, czyli oddawali się jednemu ze swoich ulubionych zajęć, a ona mimowolnie wszystko słyszała. Nawet stosując się do praw obowiązujących w bibliotece byli głośni i zwracali na siebie uwagę jak nikt inny. Tyle, że Corinne nie obchodziła ich chęć bycia w centrum zainteresowania. Porzuciła swoje sprawy również nie dlatego, by mieć na nich hak. Bawienie się w przyłapywanie łobuzów nie było szczytem jej marzeń, dlatego z długiej rozmowy chłopaków wyłapywała zdania wypowiadane opanowanym, rzeczowym głosem. Potem... Cóż, zbliżyła się do jego właściciela i to z całą natarczywością na jaką było ją stać kiedy czegoś chciała i był zdeterminowana. Remus, wykazując tą narzuconą przez społeczeństwo uprzejmość okazywał jej zainteresowanie, które powoli przerodziło się w sympatię. Było to dla niego duże wyzwanie, bo Corinne nie mieściła się w żadnych kanonach jego dotychczasowych znajomych, ale ostatecznie dopuścił ją tak blisko, że zdoła go pocałować. Oczywiście zaraz po tym się zdystansował. Spodziewała się tego, poznała już jego wrażliwość i nieśmiałość, więc dała mu odetchnąć. W tym czasie, a były to akurat wakacje przeanalizowała ich znajomość, jej podstawy i możliwą przyszłość. Czy kochała Remusa Lupina? Nie. Nie sądziła, że obdarzy tym uczuciem jakiegokolwiek mężczyznę i było jej z tym dobrze. Czuła się silniejsza ze świadomością, że żaden nie będzie mógł jej zranić. I nie uważała, że zwodzi Lunatyka - swoją drogą, tragiczne przezwisko. W szkole nie było tajemnicą, że Remus niemal złożył śluby kawalerskie. Pierwszy argument, który przemawiał za ich znajomością. Ona też związku nie chciała. Poza tym umiała dedukować.    Najlepszymi przyjaciółmi Remusa byli prawie najwięksi ekstrawertycy w szkole. Gwiazdy, popularni i uwielbiani. Nie mógł bez nich żyć, byli nierozłączni. Corinne była kompletnym przeciwieństwem tego wszystkiego. Trzymała się na uboczu, nie wymagała żeby nad nią skakać, rozmowę w jej towarzystwie można było ograniczyć do zera. Lupin chciał takiego spędzania czasu, w takim akompaniamencie. A przynajmniej tak mu się zdawało. Chorował od dziecka i uważał się przez to za gorszego, a znalezienie sobie damskiego towarzystwa, które nie wymagało od niego emocjonalnego zaangażowania było świetnym azylem. Dziewczyna była dla niego możliwością jeszcze większej izolacji - przecież nikt nie będzie zaczepiał Królowej Śniegu ani ,,jej chłopaka". Za to ona oprócz miłego kompana zyskiwała coś jeszcze. Zagadkę. Już od dawna domyślała się jakiegoś drugiego dna w dolegliwościach Remusa, a będąc blisko chłopaka mogła łatwiej poznać tą skrzętnie skrywaną tajemnicę.
- ... Jules Justice, ścigającą Puchonów. Dajcie spokój, tak ją walnął tym tłuczkiem...
- Od razu straciła przytomność...
- ... Rozbiłaby się jak nic, gdyby nie Pattern...
   Trochę tą wymianę zdań rozproszyła nagła salwa śmiechu, którym wybuchła osoba najmniej do tego pasująca. Corinne niespodziewanie dostała informację, która niezwykle poprawiła jej nastrój i nie miała zamiaru hamować radości z powodu tych karcąco-oceniających spojrzeń.
   Jules Justice. Znokautowana. Cudownie.
   Corinne nie wiedziała dokładnie dlaczego, nawet mimo swoich chłodnych analiz, ale nie lubiła Jules i to praktycznie od pierwszego wejrzenia. Hufflepuff i Ravenclaw mieli wszystkie lekcje razem, więc dziewczyny poznały się już w pierwszej klasie. Ale zawarcie znajomości nie wyglądało tak, jak u ,,szarej masy". Jules wyszła poza schematy Corinne i tym ją z miejsca zaciekawiła. Sprawiała wrażenie obserwatorki, ale było to złudne wrażenie. Fakt, że podobnie jak Corinne do nikogo nie wyciągnęła ręki wynikał z przejęcia i stresu, a nie zaplanowanego dystansu. Później wyluzowana już Jules, gdy poczuła się w Hogwarcie jak w domu, pokazała swoje prawdziwe oblicze, które w opinii większości było od razu do pokochania. Krukonka tak nie uważała. Dla niej panna Justice była zbyt roześmiana, zbyt bezpośrednia, zbyt empatyczna. Zachowywała się czasem jak dziecko.    Podsumowując, nie zjednała sobie sympatii Corinne. Odwrotne było podejście Jules do Corinne i wszystkich innych ludzi. W przypadku Puchonki każda spotkana przez nią osoba dostawała od razu w pewnym sensie pulę 100 punktów i mogła albo je tracić, albo zyskiwać. A ta pierwsza opcja w przypadku kogoś tak bezkonfliktowego była trudna, choć Królowej Śniegu przez okazywanie jawnej niechęci udało się to całkiem szybko. Co poradzić, Corinne nie cierpiała tego chochlika, a kiedy dowiedziała się ze zaczął się on przyjaźnić z Syriuszem Blackiem stwierdziła, że trafił swój na swego. Black był dla niej osobą ciekawą, ale zbyt pewną siebie i swojej fantastyczności. Dlatego wolała się trzymać od niego z daleka.
   Niestety osoba, z którą szła się spotkać na błoniach, która z zapartym tchem śledziła wszystkie mecze Gryfonów od kiedy Syriusz trafił do drużyny miała zupełnie inne podejście do jego osoby. Nie podobało jej się to, ale nie miała zamiaru dłużej z ową dziewczyną dyskutować o rozbieżności poglądów na tej płaszczyźnie. W końcu choć zupełnie inna, Elinor była jej siostrą i tak naprawdę tylko jej jedynej w życiu ufała.


***

   Jego uśmiech, jego sylwetka, jego spryt, jego urok i nonszalancja... Ideał po prostu pod każdym względem. Na takiego chłopaka po prostu miło się patrzy.
   Elinor Durete oddając się tym rozmyślaniach i przywołując w myślach obrazy i akcje Syriusza z meczu (tak naprawdę tylko je pamiętała) rozsiadła się wygodnie przy sowiarni, w stałym dla siostrzanych spotkań miejscu. Jedyne co nie pozwalało się jej delektować dzisiejszym wygranym przez drużynę swojego obiektu westchnień meczem to końcowa akcja z panną Justice. Dziewczyna nie była bezimienną postacią już przed znajomością z Huncwotami. Swoim zawsze optymistycznym podejściem do życia i nieskończonymi pokładami pozytywnej energii była kojarzona prawie od zawsze. Ale dopiero po nawiązaniu nici porozumienia między nią a Łapą jej nazwisko stało się sławne. Elinor nie była zachwycona z tego, jak Syriusz się dziś przejął faulem na Jules, ale tłumaczyła to przyjacielskim oddaniem. Wybierając taki scenariusz mogła uspokoić swoją zazdrość i dać sobie kolejny powód do zachwytów nad tym, jaki Black jest niesamowity. Gdyby jednak dopuściłaby do siebie myśl, że między Jules a Syriuszem jest jakieś uczucie nie wywarłoby to na niej większego wrażenia. Była zbyt pewna swoich wdzięków by uznawać jakąkolwiek konkurencję.
   Elinor była średniego wzrostu dziewczyną o figurze modelki. Bardzo szczupła i drobna, ale do wyglądu wieszaka jeszcze trochę jej brakowało. Śliczna twarz z zawsze perfekcyjnym, choć subtelnym makijażem i długie, proste jak druty, sięgające do pasa, czarne włosy to były te cechy jej wyglądu, które od razu rzucały się w oczy i zawsze podobały się facetom. Oprócz atrakcyjnego wyglądu, była mistrzynią flirtu. Zupełnie inaczej niż jej siostra Corinne, ta Krukonka uwielbiała zawierać nowe znajomości i szaleć. Towarzystwo męskie natomiast, które lgnęło do niej namiętnie, podwyższało jej już dosyć wysokie mniemanie o sobie i bardzo schlebiało. Znała opinie siostry i jej teorię o sztucznej towarzyskości oraz fałszywych przyjaźniach. Nie była głupia, w końcu należała do Ravenclawu, dlatego wiedziała, że Corinne wnika w ludzkie usposobienie i kataloguje je wyjątkowo trafnie. Nie zamierzała jednak tak, jak ona rezygnować z życia w społeczeństwie. Twierdziła, że mając świadomość czego można się spodziewać po ludziach, może już spokojnie poświęcać im swój cenny czas. Była po tym względem wyrachowana, to prawda, ale dobrze jej z tym było.
   Bawiąc się swoimi pięknymi włosami wyglądała swojej Śnieżynki. Wolała tą bardziej delikatną wersję tytułu, który nadała Corinne społeczność szkolna. Ona również miała przydomek - Smoczyca. Nie widziała w nim nic złego i śmiała się kiedy ktoś ją tak nazwał w jej obecności. 
   Siostry Durete były osobliwościami. Ciekawy już był sam fakt, że były w tej samej klasie, a nie były bliźniaczkami. Corinne urodziła się w styczniu, a Elinor w grudniu 1960 roku. I właśnie dzięki temu dogadywały się wyśmienicie, a rozmawiać mogły godzinami, choć głównie wymieniając zdania i opinie, którymi w przeważającej części się różniły. Dziś również miało dojść do takiego rodzaju dyskusji, skoro jej tematem musiał być między innymi mecz quidditcha.
- Cześć Śnieżynko! - wykrzyknęła Elinor i zarzuciła siostrze ręce na szyje, nie reagując na fakt, że jak zwykle nie dostała przytulenia zwrotnego.
- Cześć, cześć. - poklepała Elinor po plecach, co była jak na nią i tak niezwykle wylewne. - Miejmy to już za sobą. Jak tam mecz?
- Znam Cię siostrzyczko. Wiem, że odwlekałabyś to pytanie, gdyby nie fakt, że zapewne doszły Cię już słuchy o wypadku panny Justice.
   Usiadły obie po turecku na uprzednio magicznie wysuszonej trawie. Corinne się uśmiechnęła półgębkiem.
- Powiedzmy, że masz rację. Dużo straciłam?
- Straciłaś? Ty psychopatko. - powiedziała, udając oburzenie, bo wiedziała, że choć jej siostra mało kogo lubi, nikomu źle nie życzy. - Było trochę adrenaliny. I nerwów. - po czym dodała znacznie ciszej. - I troskliwych spojrzeń Syriusza.
- Jesteś niemożliwa. Chyba pierwszy raz w życiu tak się przejmujesz jakimś facetem.
- Bo ten jest wyjątkowy. To jest równie ostry gracz jak ja. Gdybyś dała mu szansę Ciebie też by oczarował. - Elinor była tego pewna. Poza tym uważała, że Corinne za często zamyka się na innych przez uprzedzenia do ich krzykliwych powierzchowności.
- Szczerze wątpię. Wolę Remusa. Z resztą: zachęcasz mnie żebym Ci zrobiła konkurencję?
- Wolisz? - to było jedyne słowo, które zwróciło uwagę długowłosej. - Czyli jednak?
- Czyli nadal się nim interesuję i próbuję rozgryźć. - odrzekła Corinne i odwróciła głowę w kierunku majaczących w oddali sześciu obręczy.
- Dużo tracisz moja droga zamykając uczucia w szufladzie. 
- Wcale tak nie twierdzę. - każdy inny za taki ton by się obraził, ale nie Elinor. Ona nie spodziewała się od swojej siostry ciepła i uśmiechu. - Jak Ci idą przygotowania do egzaminów?
- Serio? - dziewczynę zamurowało. - O tym chcesz teraz rozmawiać? Ty naprawdę masz serce zlodowaciałe do cna.
- A Ty płomiennie okazujesz jak płytkie są Twoje zainteresowania, Smoczyco.
   Takie przekomarzanie było dla nich normalne. Pośmiały się, pogadały, nawet delikatnie posprzeczały, a w końcu wróciły do zamku. Nie wiedziały, że przez cały ten czas były podsłuchiwane przez kogoś ukrytego przy jednym z okien sowiarni.
   

czwartek, 11 lutego 2016

6. Różne, rude rozmyślania i ... rosnące ryzyko

   Lily Evans czytała na parapecie z zapamiętaniem kolejny opasły tom o eliksirach leczniczych i słuchała przez uchylone okno dźwięków meczu, które dolatywały aż do wieży, a ich moc świadczyła o wyraźnym przejęciu i rozemocjonowaniu widowni całkiem długą już grą.
   Właśnie dzięki tej ,,kibicowskiej muzyce" rudowłosa mogła odpowiednio wcześniej dowiedzieć się, że zmagania dobiegły końca i choć kompletna cisza po salwach wiwatów oraz krzyków była zastanawiająca i tak bez wahania zebrała swoje niezbędne przybory, by ruszyć na poszukiwanie miejsca, w którym sprawa meczu Gryffindor - Hufflepuff nie będzie roztrząsana ani przesadnie analizowania. A jedno było pewne - ani dormitoria, ani Pokój Wspólny Gryfonów do nich nie należały.
   Z torbą na ramieniu bardzo szybkim krokiem pokonywała schody i korytarze, momentami nawet biegnąc. Zwolniła dopiero kiedy zaobserwowała uczniów wracających z trybun. Spotkała ich na etapie, w którym potężne tsunami zmieniło się w mnóstwo paroosbowych fal. Działo to na jej korzyść, bo ułatwiało wmieszanie się w tłum. W dodatku o wiele łatwiej było iść pod prąd, dryblując między zbitymi grupkami, niż uderzając w kochającą sport ścianę.
   Taka wymijanka miało jeszcze jedną, oczywistą zaletę - pozwalała bez bólu głowy dowiedzieć się nowinek z meczu bez konieczności wysłuchiwania wstępu, że ,,trzeba było pójść samemu i zobaczyć" lub ,,co z niej za Gryfonka skoro nie wspiera krzykami na trybunach własnej drużyny". Główna informacja doszła jej uszu błyskawicznie. Gryffindor wygrał, a James Potter przyczynił się do tego znacząco łapiąc w wyjątkowo widowiskowy sposób znicza. Od razu stanęły jej przed oczami obrazy piejącego z radości bruneta z wyrazem triumfu i samozadowolenia na twarzy. Wiedziała, że powtórka tego ze sporą dawką pompatycznych relacji z gry jej nie ominie, ale tym razem (wbrew swojej zasadzie, by nie odkładać na później nawet rzeczy nieprzyjemnych) wolała trochę odłożyć tą wątpliwą atrakcję. Nie miała na nią teraz ani ochoty, ani siły, a nie chciała swoim mało entuzjastycznych zachowaniem wywoływać konfliktów. Obiecała to zarówno sobie, jak i kochanej Willow, która była jej współlokatorką i jedną z licznych wielbicielek Syriusza Blacka. Panna Penn zdawała sobie sprawę, że Huncwocką brać ciągnie do ich towarzystwa głównie na linii jednostronnego przyciągania Potter - Evans, więc postanowiła to wykorzystać i zbliżyć się do Blacka. Miała dzięki przyjaciółce lepszą pozycję startową w wyścigu o uwagę Łapy, ale niestety do tej pory nie udało się jej (jak z resztą nikomu innemu) przekroczyć granicy jego zainteresowania, które nie powalało na kolana i zawsze zachowywało bezpieczny dystans.
    Był jeden wyjątek, o którym Lily słyszała wielokrotnie wcześniej, w szczególności na początku przyjaźni Blacka i Justice. Teraz usłyszała to nazwisko tyle razy w rozmowach mijających ją uczniów, że wyostrzyła słuch i uwagę, by dowiedzieć się więcej. Po paru kolejnych pokonanych metrach mogła już z pewnością stwierdzić, że coś złego jej się stało, ale co dokładnie z poplątania z pomieszaniem nie dała rady wywnioskować. Zaczęła się zastanawiać nad tym, czy Syriusz w związku z tym siedzi z nią i trzyma ją za rękę...
   Prawie się zatrzymała, gdy zdawszy sobie sprawę co robi, aż potrząsnęła głową. Przecież nie raz słyszała i widziała jak Syriusz mówi i robi rzeczy, które jednoznacznie świadczą o tym, że z tą Julie, nie... Jules - tylko się przyjaźnią. Spędził z nią co prawda Walentynki, ale czym ta relacja różniła się od tej, która łączyła ją i Severusa od ładnych paru lat. Wobec nich też snuli podejrzenia i spekulacja nie dowierzając kompletnie przyjaźni męsko-damskiej. Pamiętała jak ją to denerwowało i ile czasu minęło zanim wszyscy choć trochę zobojętnieli na ich relację. Nie miała zamiaru, a przede wszystkim nie chciała oceniać ani Blacka, ani nikogo innego. Nie chciała im utrudniać życia swoim gadaniem i hipokryzją, więc zmieniła tor sowich myśli bardzo gwałtownie, uprzednio przypominając sobie ile to razy od czasu przyjaźni z Justice Syriusz flirtował z tabunem innych dziewczyn.
   W towarzystwie tych rozważań dotarła już do holu, z którego droga do lochów była sekundową ,,formalnością". Nie chodziło jej bynajmniej o to, że jest to część szkoły najmniej zainteresowana wygraną Gryffindoru. Miała i bez tego powody, by odwiedzać te zakamarki. Severus, eliksiry, profesor Slughorn i jego Klub Ślimaka. Jakby się tak zastanowić główne atrakcje jej szkolnego życia, które sprawiały jej przyjemność w stopniu większym lub mniejszym można by zawrzeć w samych lochach. Ta myśl ją samą w pewien sposób rozśmieszyła i w tym dobrym nastroju, i z uśmiechem na twarzy zatonęła w zielonkawym oświetleniu korytarzy. Od razu zwróciła uwagę, że chyba nigdy nie było tu tak pusto jak teraz. Domyślała się, że Ślizgoni, chcąc się odciąć od triumfu największych rywali, zamknęli się zgodnie w swoim dormitorium. W związku z tym nie spodziewała się szybko zobaczyć Seva, więc skierowała się najpierw do profesora Slughorna, by podzielić się przemyśleniami na temat dzisiejszej lektury, o które bardzo ją prosił dzień wcześniej.
   Nagle coś usłyszała. I było to martwiące coś. Przyśpieszyła kroku stwierdzając, że źródło hałasu znajduję się za rogiem. Jej podejrzenia przypieczętował wybiegający zza niego Mulciber, który biegnąc popchnął ją na ścianę i uciekł. Lily szybko otrząsając się ruszyła z niemałym zmartwieniem do źródła. Gdy tylko skręciła w następny korytarz, zamarła.
   Na podłodze leżała Mary McDonald i dławiła się pomieszaniem krwi z śliną wypływającym jej z buzi. Rudowłosa rzucając się na kolana koło dziewczyny, zdążyła zauważyć, że obok leży książka profesora Slughorna, którą Evans dostała poprzednim razem. Czyli wszyscy członkowie Klubu Ślimaka muszą przebrnąć przez tą mini biblioteczkę? - pomyślała szybko i choć zdawała sobie sprawę, jakie jest to irracjonalne, przypisała to słusznie kompletnemu szokowi.
- Mary oddychaj nosem. - powiedziała, pomagając dziewczynie przekręcić się tak, aby płyny wypływały na ziemię i nie zatykały dróg oddechowych. - Będzie dobrze, nie panikuj. - wzięła dziewczynę za rękę i zaczęła głaskać po plecach, widząc że im Mary jest spokojniejsza, tym mniej się dusi. Potem bez wahania zaczęła wzywać pomocy. Szczęśliwie Horacy Slughorn tego dnia, zamiast oddać się popołudniowej drzemce, postanowił wyruszyć na spacer z nadzieją ubicia jakiegoś interesu. Dzięki temu nie tylko niezwykle szybko zobaczył co się dzieje, to ekspresowo zawiadomił dyrektora, który znalazł się na miejscu szybciej niż to zdawało się być możliwe.
   Nie pytał co się stało tylko od razu zabrał pannę McDonald do Skrzydła Szpitalnego. Lily naturalnie poszła razem z nimi, nie dając się zbyć byle jakimi zapewnieniami Horacy'ego, że jej obecność nie pomoże Mary. Ona była innego zdania. Pielęgniarka mogła pomóc ciału Mary, ale najlepszym lekarstwem dla jej wewnętrznego samopoczucia miało być ukaranie jej oprawcy. Gdy tylko pani Pomfrey, mamrocząc nerwowo o pechowym dniu przejęła Mary, Lily przeprowadziła szturm na profesora Dumbledore'a.
- To robota Muclibera. - powiedziała, zastępując profesorowi drogę i patrząc mu prosto w oczy. Albus Dumbledore nie pierwszy raz miał styczność z Lily Evans i jej walecznością. Była to jedna z cech, które cenił w ludziach, a u jego uczniów były mu szczególnie miłe.
- Jeśli poświadczy pani o tym, co widziała, a jestem pewny, że tak będzie, zajmę się tym jeszcze dzisiaj i to niezwłocznie.
- Żaden problem. Mogę to zeznać nawet pod przysięgą. - bez zastanowienia, ale prosto z serca odpowiedziała Evans.
-Nie będzie takiej potrzeby. Horacy, wyślij proszę kogoś po Muclibera i oddeleguj samego zainteresowanego do mojego gabinetu. Zapraszam panno Evans ze mną.
   Ruszyli, a ich myśli w trakcie drogi były swoimi przeciwieństwami. Dyrektor w myślach cieszył się, że wyrastają mu w murach Hogwartu tacy młodzi ludzie, którzy nie mają problemów z rozróżnianiem dobra od zła, gdzie ta granica rysuje świat w typowo biało-czarnych barwach. Lily natomiast była załamana, że tak ciemne i paskudne poglądy są wyznawane przez jej rówieśników z taką gorliwością.
   Nieświadomie oba rozważania nakreśliły w pewien sposób ogólne cechy osób, które miały stanąć na dwóch przeciwnych frontach w trakcie nieuchronnie zbliżającej się wojny czarodziejów. Bo zaprzeczanie, że szybciej lub później wojna wybuchnie już nie było optymizmem, ale naiwnym oszukiwaniem samego siebie.