poniedziałek, 14 marca 2016

8. Iskierka, czyli powaga, śmiech i poglądy

- Jesteś pewna, że nie zostaniesz jeszcze chociaż na jedną noc? - wychrypiała Mary, patrząc jak Jules zbiera swoje rzeczy z szafki przy łóżku szpitalnym.
- Wolę nie robić sobie zaległości. - odpowiedziała szatynka. - Poza tym skoro już udało mi się wywalczyć wypis u pani Pomfrey to lepiej nie marnować okazji. - uśmiechnęła się, a Gryfonka odpowiedziała jej tym samym, choć panna Justice doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest to uśmiech wymuszony. Podobnie było z żartowaniem u Jules, na które nie miała absolutnie w tych warunkach ochoty. Wiedziała jednak dlaczego Mary tak bardzo chcę ją zatrzymać w Skrzydle Szpitalnym i z tego samego powodu starała się jakoś poprawić jej nastrój. 
   Mary się bała. Po wyjściu Jules, miała zostać sama i pierwszy raz w życiu czuła się z tym tak niekomfortowo. Była pewna, że dużo czasu upłynie zanim zdecyduje się chodzić korytarzami zamku inaczej, jak w towarzystwie przyjaciół, znajomych lub kogokolwiek innego. Atak Muclibera, to jak się dusiła własną krwią i nie mogła zaczerpnąć oddechu... Śniło jej się to w obie noce, które minęły od soboty i zapewne miały śnić jeszcze bardzo długo. 
   Jules nie rozmawiała z Mary o jej koszmarach, ale nietrudno było jej się domyślić, dlaczego dziewczyna budziła się z krzykiem wczoraj i przedwczoraj, stawiając na nogi też ją. Dziewczyny nie miały wcześniej ze sobą żadnej styczności, ale pokrzepiające rozmowy w środku nocy, prowadzone w takich warunkach, jak obustronne cierpienie błyskawicznie wybudowały między nimi nie nić, ale most porozumienia. Tym ciężej było Jules podjąć decyzję o powrocie do normalnego, szkolnego życiem. Jednak jej upór i poczucie obowiązku po raz kolejny zwyciężyły przy panelu sterowania w jej głowie. Poza tym wiedziała, że w Skrzydle Szpitalnym Mary będzie całkowicie bezpieczna i uważała, że pierwsze osamotnione chwile powinna przeżyć właśnie w takich warunkach. Gdyby została z nią do środy wieczorem - bo tyle pani Pomfrey miała zamiar trzymać pannę McDonald pod swoją czujną opieką - Gryfonka mogłaby tylko jeszcze bardziej się zapędzić w swoim urazie, a tak chociaż miała szansę się powoli z całą sytuacją oswoić. Taką nadzieję przynajmniej miała Jules. I takimi argumentami przekonywała siebie, że dobrze robi wychodząc na poniedziałkowe śniadanie do Wielkiej Sali.
- Obiecuję, że Cię dzisiaj odwiedzę w pierwszej wolnej chwili. A jak takowej nie będzie to na głowie stanę, żeby ją sobie stworzyć. Poradzisz sobie przecież... - umilkła, bo odwróciła się z pełną już torbą w stronę łóżka Mary i zobaczyła, że dziewczyna zasnęła. Od ataku i po specyfikach pielęgniarki to było u niej normalne. 
   Jules przyjrzała się jeszcze raz dziewczynie. Mary miała obandażowaną szyję z położonym pod bandaż okładem. Nadal chrypiała przy mówieniu i rzęziła oddychając głęboko przy spaniu. Puchonka zmarszczyła brwi i cała złość do niej wróciła. Gdyby dorwała tego Muclibera... Przecież takie szuje to powinny z miejsca do nastoletniego Azkabanu trafiać, gdyby istniało coś takiego. A tak? Lily Evans co prawda bez wahania i w mocnych słowach powiedziała kogo widziała w miejscu incydentu, a profesor Dumbledore był przychylny każdemu jej słowu, choć przychylność swoją musiał dyplomatycznie ukrywać, ale tutaj sprzyjające okoliczności się kończyły. Mucliber nie przyznał się do niczego - co akurat było do przewidzenia - a Mary stwierdziła, że nie wie kto jej to zrobił - i to już był szok. Trudno było wybadać czy to prawda, czy tylko niechęć do narażania się oprawcy, więc nauczyciele mieli związane ręce.
   Niesprawiedliwość. To było słowo, które najtrafniej oddawało istotę finału tej historii i równocześnie opisywało jedną z najgorszych według Jules rzeczy. Wszystkie zdarzenia nacechowane w ten sposób budziły w niej wewnętrzny bunt i odrazę. A musiała mierzyć się z tymi uczuciami nie od soboty, ale już od siedmiu miesięcy. Bo właśnie siedem miesięcy minęło od czasu kiedy jej tata został aresztowany i wtrącony do Azkabanu.
   Pamiętała doskonale i wciąż pojawiał się jej przed oczami widok jej ojca na ławie oskarżonych, spojrzenie sędziego ciążące na niej kiedy zeznawała zaświadczając z całą gorliwością, na jaką było ją stać o niewinności taty. Płacząca mama. Wylała w tym okresie więcej łez niż przez całe swoje życie. Jules nie płakała. W takich sytuacjach po prostu nie umiała. Kiedy ktoś atakował ją albo jej bliskich nie potrafiła i zwyczajnie nie chciała okazywać słabości roniąc łzy. Z podniesioną głową przyjmowała ciosy i czuła (choć było to marne pocieszenie), że swoją postawą jasno dawała do zrozumienia, że nie tak łatwo ją pokonać. Dopiero kiedy zostawała sama, w czterech ścianach swojego pokoju... Płakała aż tchu jej brakowało i łóżko zaczynało drżeć razem z nią.
   Znienawidziła wtedy Ministerstwo Magii, które było tak bezradne i bezskuteczne w swoich działaniach, że czepiało się każdej okazji, by udowodnić swoje kompetencje i pokazać społeczeństwu, że nie siedzi z założonymi rękami. Taką okazją był proces jej taty, wieloletniego i zaufanego pracownika Departamentu Tajemnic, który pewnego dnia, niespodziewanie i bez powodu - co nie wzbudziło żadnych wątpliwości u przysięgłych - zaatakował sowich współpracowników i próbował wynieść z Ministerstwa jakiejś ważne, tajne dokumenty lub coś w tym rodzaju... Nieważne. Ważne jest to, że zanim sędzia dał się przekonać w swej ,,łaskawości", że pan Justice padł ofiarą zaklęcia Imperio, biedny ojciec Jules spędził w więzieniu trzy tygodnie. A kiedy z niego wyszedł nie był już tym samym człowiekiem.
   Rodzice Jules wyjechali na dwa tygodnie z kraju, nawet jej nie powiedzieli gdzie, a ona nie pytała. Widziała jak bardzo jej tata potrzebuje odpoczynku i czuła, że nie chcę by córka, dla której zawsze chciał i był wzorem i ostoją, oglądała go w takim stanie. Jules została w Anglii, pod opieką dziadków i codziennie wysyłała przynajmniej trzy listy rodzicom. Kiedy wrócili, tata jej powiedział, że to, co w nich pisała pomogło mu szybciej stanąć na nogi, uśmiechnął się i mocno ją przytulił. A ona jedyne czego wtedy pragnęła to znowu być małą dziewczynką, która wierzy w każde słowo mamy i taty, bo zwyczajnie byłoby jej z tym łatwiej. Ale nie mogła. Tata nie śmiał się tak, jak kiedyś i był bardziej zamknięty w sobie.
   Wrócił po miesiącu do pracy. W tym akurat Jules wdała się w niego kropka w kropkę - choćby nie wiem jak cierpiał, nie dał nikomu satysfakcji wygranej, upór i duma mu na to nie pozwoliły. I choć oczywistą sprawą było to, że on był w tym wszystkim tylko nic nieznaczącym pionkiem, udowodnił sobie i innym, że można walczyć i ta walka nie jest z góry przegrana. Walka, nie wojna. Według Jules na miano ,,wojny" obecna sytuacja nie zasługiwała, pomimo iż oficjalnie trwała pod taką nazwą od ładnych paru lat. Jak wielu innych młodych ludzi dostrzegała ten paradoks - nazywanie wojną jednostronnych ataków Voldemorta i jego sprzymierzeńców na ten drugą, ,,dobrą" stronę. Dziewczyna uważała, że wojna zacznie się dopiero, kiedy przeciwko złu wystąpi czynna siła walcząca, którą niestety nie można było nazwać aurorów, którzy pod rządami Ministerstwa z dwóch swoich obowiązków - chronić i walczyć - wypełniali tylko pierwszy. Puchonka nie była zwolenniczką przemocy, ale mimo to, a może właśnie dlatego chciała by ktoś stanął na froncie i zakończył konflikt, bo jako idealistka była pewna, że gdy dojdzie do konfrontacji, dobro zwycięży.
   Pogrążona w tych rozmyślaniach szła ze zwykłym dla siebie, niemal biegnącym tempem i dlatego zderzenie, które nastąpiło kiedy skręciła w kierunku schodów było tak bardzo silne. Gdyby nie Darius, dosłownie wytrącona z równowagi, przewróciłaby się na przechodzących obok pierwszaków. - Dzięki. Ponownie wykazałeś się świetnym refleksem. - powiedziała, witając się w ten sposób z nadal trochę oszołomionym chłopakiem i zabrała się za pakowanie do torby rzeczy, które z niej wypadły, bo ich panu Patternowi nie udało się już uratować.
- Co Ty tutaj robisz? - zapytał i zreflektowawszy się, nachylił żeby jej pomóc.
- Próbuję umieścić cały swój niezbędnik na powrót w czeluściach torebki. - wrzuciła do niej ostatnie podniesione z ziemi drobiazgi i wstała.
- Wiesz dokładnie o co mi chodzi. Wszystko w porządku z Twoją głową?
- Nie. Ale o tym poinformowałam Cię wydaje mi się od razu kiedy wyraziłeś chęć przyjaźnienia się ze mną. - odrzekła, wymijając go i kontynuując swoją podróż ku jedzeniu.
- Jules. - powiedział Darius i starał się popatrzeć na nią karcąco, ale jego nerwy topniały w zderzeniu z jej iskierką, a raczej pożarem pozytywnej energii. - Pytam, i ujmę to tym razem precyzyjnie, jak czujesz się po wypadku, który miał miejsce na meczu i po którym musiałaś spędzić ostatnie dwie doby w Skrzydle Szpitalnym?
- Poczekaj, szukam jakiejś niedokładności w Twojej wypowiedzi. - uśmiechnęła się wrednie.
- Nie wytrzymam z Tobą. Ale skoro masz siłę się ze mną do tego stopnia przekomarzać to wnioskuję, ze jest dobrze i nie próbuję już wyciągnąć z Ciebie informacji o stanie zdrowia. Wiem, ze jest to niemożliwe.
- Dlaczego? - zapytała i zdziwiona tym stwierdzeniem aż zatrzymała się z nogą zwisającą nad następnym stopniem.
- Bo Jules Justice nie użala się nad sobą i nie pozwala innym tego robić. - wyszczerzył się, odpłacając jej wrednością za wredność.
- Bardzo zabawne. I ryzykowne z Twojej strony drażnić mnie kiedy jestem głodna i niewyspana, a znasz mnie na tyle długo żeby wiedzieć, że taka jestem każdego ranka.
- Wiem, dlatego miałem zamiar odwiedzić się w szpitalu i nakarmić pysznym ,podwędzonym ze śniadania jedzonkiem. - poklepał znacząco torbę zwisającą mu z ramienia.
- Masz tam jedzenie? - Jules udawała, że zaczyna się ślinić patrząc na nią. - A ja właśnie miała zamiar odwiedzić Wielką Salę.
- Widzisz, już nie musisz. Urządzimy sobie mały piknik przy zielarni. Akurat zdążymy przed rozpoczęciem zajęć. - powiedział i sugestywnie po zejściu ze schodów skierował kroki w kierunku pracowni Zielarstwa.
- Za jedzeniem pójdę wszędzie. - zaśmiała się, ale jednak odwróciła głowę w stronę WS. - Tylko może kulturalnie byłoby pokazać się przy naszym stole i dowieść tego, że żyję?
- Wszyscy zainteresowani tym faktem będą z nami na lekcji. A reszta tylko zrobi sensacje z Twojego powrotu. - szybko odpowiedział, ale z ulgą dostrzegł, że Jules idzie za nim.
- Jest mi przykro. Naprawdę twierdzisz, że poza naszym Puchońskim rocznikiem wszyscy inni mają mnie tylko za dodatkową atrakcję ostatnich dni? Przecież oczywistym jest, że każdy w tej szkole mnie zna i kocha. - powiedziała to wyniosłym, słodkim tonem i na koniec wypowiedzi zamaszyście odrzuciła włosy do tyłu.
   Darius bardzo rozbawiony jej przedstawieniem, rozluźnił się nabierając już stuprocentowej pewności, że to z nim i tylko nim dziewczyna spędzi najbliższe pół godziny.
   Kiedy dotarli do wejścia do zielarni Jules zdjęła wierzchnią szatę i zaścieliła ją sobie na podłodze, po czym usiadła zanim Darius zdążył zaprotestować.
- Wyczarowałbym jakiś koc. W ostateczności transmutował w niego swoją szatę.
- Nie ma takiego potrzeby. Jest mi wygodnie. Gdyby nie było, sama bym zrobiła którąś z wymienionym przez Ciebie rzeczy.
- Szczerze wątpię. - odpowiedział siadając obok na ostentacyjnie tak samo rozścielonej szacie i wyciągając jedzenie. - Rzeczy też mogłaś pozbierać jednym machnięciem różdżki, ale musiałaś je pozbierać ręcznie.
- Jakie rzeczy...? A. Ty poważnie do tego wracasz? To było odruchowe, nieprzemyślane i naturalne.
- No właśnie. A dla czarownicy chyba co innego powinno takie być. - popatrzył na nią z przekąsem.
- Możesz być złośliwy ile chcesz, ale ja nie zamierzam używać magii przy wykonywaniu każdej najdrobniejszej czynności. Mam dwie ręce, dwie nogi i nie uważam normalnego używania ich za ujmę. - kończąc swój wywód wzięła rogalika i ugryzła do łapczywie. Nie było to zbyt dziewczęce, ale naturalne.
-Smacznego. Ty i te Twoje pokręcone zasady. - przewrócił oczami i wziął drugiego rogalika.
- Gdyby choć połowa ludzi miała odrobinę podobne to świat byłby piękniejszy. Jeśli nie ułatwiasz sobie życia, kształtujesz charakter i szanujesz pracę.
- Czy my nadal mówimy o pakowaniu torebki?
- Nie bądź ironiczny.
- Nie jestem. - oburzył się i wyprostował. - Zwyczajnie doceniam zaszczyt, który nas spotkał poprzez umiejętności, które mamy i skoro jesteśmy lepsi do mugoli to i życiu możemy mieć lepsze.
- Nie mów tak. - Jules zamarła kiedy mówił i patrzyła teraz na niego mrużąc groźnie oczy.
- Niby jak?
- Znam paru takich uważających się za lepszych od istot niemagicznych. Najogólniej można ich nazwać Śmierciożercami.
- Przesadziłaś wiesz. Jeśli któreś z nas jest radykałem to Ty, tylko w drugą stronę!
- I wcale nie zamierzam się za to stwierdzenie obrażać. - odparła i usiadła z założonymi rękami. Nie pierwszy raz zazgrzytało między nimi w tym temacie. To była wyraźna oznaka dorastania. Nie miałeś już takich samych poglądów, jak twoi przyjaciele, ale nie było to takie łatwe do przeskoczenia, bo i kwestie należały do znacznie poważniejszych niż dyskusja o tym, czy lepszą drużyną są Harpie czy Chluby.
- Nie obrażaj się. A jeśli już chcesz to na mnie, a nie na rogaliki. - powiedział chłopak i szturchnął ją zaczepnie, jednocześnie przystawiając jej jednego z nich do ust.
   Jules popatrzyła na niego, zaciskając usta i groźnie marszcząc brwi. Po czym wzięła rogalika od Dariusa i powiedziała:
- Ciesz się, że po pierwsze: nie umiem się długo gniewać, o czym doskonale wiesz. A po drugie: te rogaliki przepięknie pachną i cudnie smakują, o czym wiesz kusicielu tym bardziej.
   Oboje zaśmiali się i jak na komendę w tym samym momencie ugryźli aromatyczne pieczywko. Udało im się w ten sposób po raz kolejny uniknąć ideowo-poglądowej burzy i w spokoju dokończyć śniadanie zanim pod zielarnią zebrała się klasa. Jules, która była ogólnie dzięki swojej otwartości i wiecznemu optymizmowi ogólnie lubiana, została przywitana bardzo wylewnie. A Darius, patrząc jak dziewczyny ściskają szatynkę, na uboczu cieszył się swoim małym zwycięstwem, za które uważał uniemożliwienie spotkania przy śniadaniu czterech muszkieterów Hogwartu z ich nową maskotką.