Remus, jako Prefekt i Huncwot w
jednym, często przyprawiał McGonagall o ból głowy.
Nie był to jednak typowy ból głowy, który zwykle się pojawiał u pani
profesor, gdy w grę wchodziła Czwórka Wspaniałych. Było to ciekawe połączenie
dolegliwości związanych z uczuleniem na łobuzerstwo oraz niezdecydowaniem, jak
w takiej sytuacji postąpić z Prefektem Rozrabiaką. Ciężko wlepia się szlabany
komuś, kto uhonorowany odznaką sam może je wlepiać.
Minerwa wiedziała doskonale, czym kierował się Albus wręczając urząd
Prefekta paniczowi Lupinowi. Pierwszym oczywistym i stałym w zestawie filtrów,
które musiał przejść kandydat do tej roli był fakt, że Remus należał do dobrych
i zdolnych uczniów. Nie chodziło tu bynajmniej to jakąś dyskryminację lub jej
brak czy ocenianie uczniów po ich stopniach. Oceny zwyczajnie pomagały
stwierdzić kto może sobie pozwolić na dodatkowe obowiązki, bo radzi sobie
bezproblemowo z już posiadanymi. Po tak poczynionym przesiewie w worku
kandydatów na Prefektów Gryffindoru znalazło się trzech Huncwotów. Jednak mimo
ogromnej sympatii, którą darzył chłopców dyrektor, a którą musiał wielokrotnie maskować
w momentach ich wizyt w jego gabinecie ( wizyt z wiadomych i nieprzepisowych
przyczyn ), nie mógł powierzyć funkcji związanej z pilnowaniem porządku komuś,
kto każdy porządek z chęcią burzył dla odrobiny adrenaliny i dobrej zabawy.
Prefekt-Syriusz wiedzący o wszystkich dyżurach na korytarzach? Prefekt-James decydujący
o przyznawaniu i odejmowaniu punktów np. Ślizgonom? Nie, to nie była wizja
zachęcająca.
Natomiast Remus malował się trochę inaczej. Nie był tak narwany, jak
jego przyjaciele i ( choć głośno się do tego nie przyznawał ) cenił całkiem
sporą gamę zasad oraz przepisów. Wynikało to po części z tego, że był
zdecydowanie dojrzalszy od przyjaciół, a przyśpieszony kurs dorosłości
zapewniło mu kilka nieszczęsnych ugryzień, których doznał w dzieciństwie. To
właśnie one rozbiły wcześniej niż powinny bańkę beztroski i ukazały goryczki
życia. To one sprawiły, że w najmłodszych latach Lupina było dużo strachu i
niepewności. Wtedy nauczył się, że są zasady, które muszą istnieć i muszą być
praktykowane. Tego typu zasady ratowały mu życie i pozwalały przetrzymywać
pełnię za pełnią. A właśnie tymi pełniami odliczał czas do swoich jedenastych
urodzin. Nie miał pewności, czy w ogóle ma na co czekać. Pamiętał, że niedługo
po tym jak sytuacja z futerkowym problemem niejako się utarła, jego rodzice
zaczęli co roku pisać do Hogwartu listy, by dowiedzieć się czy ich syn będzie
miał gdzie rozwijać swoje czarodziejskie zdolności, gdy przyjdzie już na to
czas. Dostawali bardzo uprzejme, współczujące i bardzo stanowcze odmowy.
Sytuacja zmieniła się, gdy urząd objął profesor Dumbledore. On uprzedził państwa
Lupin i napisał o tym, że wdraża specjalne środki ostrożności oraz kilka
dodatkowych ,,udogodnień” ( dokładnie tak to nazwał - ,,udogodnień”, jakby
chciał zapewnić, że szkoła oferuje zajęcia na basenie olimpijskim, nie chcąc by
Remus choć przez chwilę poczuł się gorszy ), by ich syn mógł uczęszczać do
Hogwartu. Rodzice natychmiast poinformowali o tym liście syna, ale on nie pozwalał
sam sobie na radość i entuzjazm dopóki nie otworzył i spokojnie nie przeczytał
listu, który w dniu jego urodzin przyniosła do domu szara sowa. Ten list
zmienił życie Remusa, profesor Dumbledore je zmienił, dając chłopcu szansę.
Lunatyk od tamtej pory starał się czerpać ze spełnionego marzenia na sto
procent. Cieszył się szkoła, lekcjami, a na każdym posiłku z wdzięcznością
patrzył na dyrektora i kłaniał mu się z szacunkiem. Nie czuł się mu nic winny,
bo profesor Dumbledore czyniąc ludziom dobre rzeczy, robił to umiejętnie i
bezinteresownie. Jednak ostatnią rzeczą, jakiej chciałby Remus było zawiedzenie
profesora Dumbledore’a. Przynajmniej na tamten moment. Bo szkoła to nie były
tylko lekcje, posiłki i nauczyciele. Nauka w Hogwarcie stała się
najszczęśliwszym czasem w życiu Remusa ze względu na przyjaciół, których
zyskał.
Pierwszy dzień i noc w dormitorium były początkiem wszystkiego. Lunatyka
to trochę bawiło, ale pamiętał wszystkie żarty powiedziane tej nocy przez
Rogacza i Łapę oraz wszystkie historyjki o wpadkach, które zdarzyły się
Glizdkowi. To od zawsze był sposób na rozbawienie towarzystwa w wersji Petera –
opowiedzenie o tym, jak się zaczepiał w codziennym życiu o własne nogi. Remus
był wtedy zachłyśnięty wszystkimi nowościami i z emocji prawie na wstępie się
wygadał współlokatorom.
- Piękny widok. – powiedział jedenastoletni
James patrząc przez okna na srebrzące się w blasku gwiazd błonia.
- Nie wiedziałem, że z Ciebie
taki romantyk. – zażartował Syriusz. – Chcesz chusteczkę czy dasz radę opanować wzruszenie, które w Tobie wzbiera na
widok tego piękna?
- Bardzo zabawne. – odparł Potter,
po czym dodał, udając, że ciąga nosem. – Po prostu coś mi wpadło do oka.
Dormitorium wypełnił śmiech.
- Fajnie by było pospacerować
nocą po błoniach. – wtrącił się Peter, który jeszcze wtedy nie wiedział, jak
łatwo można Syriusza i Jamesa zachęcić do takich wybryków.
- Świetny pomysł. Nocna eskapada,
co Wy na to?
- Jestem jak najbardziej za
Syriuszu. Na przykład w trakcie pełni Księżyca.
- Nie! – wyrwało się Remusowi, a
kiedy zdał sobie sprawę, że skierował na siebie trzy zdziwione i zaciekawione
spojrzenia poczuł narastającą panikę. – Po prostu chciałbym iść z Wami, a za te
dwa tygodnie, jak wypada pełnia muszę jechać do domu… Odwiedzić mamę, bo… Jest
trochę chora.
- Okej. – James powoli potaknął
głową i się uśmiechnął. – to za tydzień w sobotę.
- Jestem za. – odrzekł Łapa.
Remus odetchnął na te słowa z ulgą. Ale gdyby znał chłopaków wtedy tak,
jak znał ich obecnie, wiedziałby, że nie odpuszczą i nie dadzą się zbyć tak
marnemu kłamstwu. I nie dali. Co prawda, wpierany przez ,,udogodnienia”
dyrektora Remus krył swój sekret dosyć długo, ale w końcu i tak przed
Huncwotami nic nie miało szansy się schować. Wtedy jego życie zmieniło się
diametralnie drugi raz. Albo po prostu drugi raz stało się wspanialsze, a on
jeszcze szczęśliwszy. Gdy Syriusz i James pierwszy raz ( i chyba ostatni )
poprosili go wtedy o szczerą i poważną rozmowę, wiedział co usłyszy, ale nie sądził,
że będzie miało takie konsekwencję. Był przygotowany, że przez swoją
dolegliwość straci przyjaciół, a oni… Nie zostawili go, a teraz łamali
wszystkie możliwe zasady – co może akurat nie było strasznie wyjątkową odmianą –
i ryzykowali życie, by go wspierać i pokazać, że jest ich przyjacielem na dobre
i na złe.
- Wiem, że masz dosyć naszych
upierdliwych i zakręconych osób… - zaczął jedno zdanie podczas Tej Rozmowy
James.
- … ale jesteś naszym
przyjacielem i nie wymigasz się od tego byle jaką futrzaną wymówką. – dokończył
Syriusz.
Cóż, taka przyjaźń to coś wspaniałego. I wystarczający powód, by mimo
swojej ogromnej sympatii do dyrektora, dać się ponieść szaleństwom i łamaniu
regulaminu. Jednak mimo tego, że już raz w historii zwycięstwo w pojedynku
Przyjaźń kontra Zasady, Dojrzałość i Odpowiedzialność, przechyliła się na
stronę tego pierwszego, to profesor
Dumbledore stwierdził, że zaryzykuje i sprawdzi, czy wybranie Remusa Prefektem,
oszczędzi profesor McGonagall nerwów, a szkole zniszczeń.
Niestety nic z tego. Przez pierwszy miesiąc czy dwa, oprócz przyjacielskich
żartów i chwilowej żartobliwej zmiany przezwiska Remusa na Lunatykący Prefekt,
nic nie uległo zmianie. Wtedy też pierwszy raz Minerwa przyłapawszy chłopców
stanęła przed dylematem. W końcu ukarała całą czwórkę, ale szlaban Remusa
ustaliła tak, żeby jak najmniej osób miało szansę się o nim dowiedzieć. To
trochę ruszyło chłopaka.
- Nie chcesz brać udziału w
naszych akcjach? – zapytał Rogacz, gdy Remus nerwowo obracając w rękach odznakę
powiedział, że coś trzeba zmienić.
- Może noszenie tej blaszki
wywołuje pranie mózgu. – zażartował Syriusz.
- Nie, nie o to chodzi. Chcę brać
udział, tylko… Lubię Gonagall, ona ogółem jest naprawdę w porządku babką i nie
chcę psuć jej krwi bardziej niż to jest w porządku.
- A do którego miejsca jest w
porządku?
- Już to kiedyś ustaliliśmy
Glizdek. W porządku jest dopóty, dopóki komuś nie dzieje się niezasłużona
krzywda fizyczna, psychiczna albo moralna. – odpowiedział Łapa.
- Przekroczyliśmy według Ciebie
tą linię?
- Tak, James. Bo co innego ją
wkurzyć i to jeszcze w taki sposób, że w duchu w rzeczywistości się uśmiecha, a
co innego ją zawodzić i stawiać w niezręcznej sytuacji. A taką jest
szlabanowanie Prefekta.
- Ona ma małego fioła na punkcie
dobrego imienia Gryffindoru… - przyznał James i się zamyślił. Po kilku
sekundach wstał i podszedł do swojego kufra. Pogrzebał w nim chwilę i wyjął
pelerynę-niewidkę. – W takim razie, teraz Ty głównie masz mieć ją w przy sobie
w trakcie wyskoków i w razie czego – natychmiast się ewakuować.
- I zostawiać Was na pastwę
Lwicy?
- Dla nas to dodatkowe wyzwanie –
nie dopuścić do tego, żebyś został złapany na miejscu zbrodni, prawda Rogaczu?
- Dokładnie tak Łapo.
Od tamtej pory Remus albo robił się niewidzialny, albo dostawał zadania
najmniej lub w ogóle niezagrożone przyłapaniem, ale wbrew oczekiwaniom nie
przytemperował wcale zapędów swoich przyjaciół do rozrabiania i wybuchowych
akcji.
Tak było i tym razem z tym wyjątkiem, że nie była to przecież sztuka dla
sztuki. Profesor McGonagall i profesor Dumbledore, jako ludzie bardzo
inteligentni natychmiast się domyślili, że jest to wyrównanie porachunków za
,,niewyjaśnione” otrucie Jules Justice. Nie czyniło to oczywiście chłopców
usprawiedliwionymi, ale pozwalało spojrzeć nauczycielom w inny sposób na coś,
co bez powodu byłoby zwyczajnie przesadzonym aktem międzydomowej agresji.
Jednak jakby nie patrzeć kara musiała być. Dla wszystkich czy nie, sama
Gonagall nie była jeszcze pewna, bo niezbite dowody były tylko niejako na
Jamesa, który dał się przyłapać na gorącym uczynku. Co prawda oczywistością
było, że nie mógłby sam przygotować czegoś takiego, ale oczywistość to żaden
argument czy dowód, a nauczyciele, jako pedagodzy w sumie nie powinni karać za
domysły i przypuszczenia. I może nawet by tego nie zrobili, nawet mimo tego, że
w korytarzu ataku na Jules-Dariusa było obecnych trzech/czwartych Huncwotów.
Tylko, że chłopcy ani przez moment nie kryli się z zachowaniami, które
świadczyły o istnieniu jakiegoś planu i jego realizacji. Nie było to kwestia
nieuwagi, oni po prostu chcieli: a) Być solidarni z Jamesem; b) Dać szansę ukarać
Gonagall liczbę osób choć odrobinę bardziej proporcjonalną do przewinienia; c)
Szlabanem podpisać się pod dziełem.
Minerwa nie wiedziała, który podpunkt był najbliższy prawdzie. Wiedziała
natomiast, że gdy Darius i Ślizgoni był zabierani do Skrzydła Szpitalnego przez
nauczycieli, a Syriusz, James i Peter stanęli przed nią w szeregu i zapytali,
jak jest ich kara była w szoku, ale była też dumna. Z Huncwotów jej zdaniem
mieli wyrosnąć naprawdę dobrzy ludzie. Chwilowo kazała im wrócić do dormitorium,
a sama udała się do swojego gabinetu, żeby jako wicedyrektor wystosować za
pomocą sieci Fiuu wezwania do szkoły dla rodziców Ślizgonów, którzy brali
udział w ataku na PseudoJules. Nie zdążyła jeszcze wyjść na korytarz i udać się
do SS, a już dostała odpowiedzi zwrotne, zawiadamiające o natychmiastowym
przybyciu do szkoły wszystkich wezwanych. Z tonu, jakim były napisane domyśliła
się, że czeka ją dziś jeszcze sporo nerwowego wysiłku.
Kiedy dotarła do drzwi szpitalnych zastała na korytarzu czekających
prefektów swojego domu. Lily była tam z poczucia obowiązku i jako osoba
poniekąd zamieszana w sprawę, chociażby przez to, że o mały włos sama stałaby
się ofiarą bomby, a Remus trochę jako Huncwot zamieszany w sprawę, trochę jako
Prefekt pełniący obowiązku. W sumie to ona sam do końca nie wiedział.
- Chciałam zapytać czy mogę w
czymś pomóc? – zapytała Lily, celowo używając liczby pojedynczej, mając w
pamięci to, że Remus kłamał je prosto w oczy. Była na niego zła i odkąd czekali
pod SS nie odezwała się do niego nawet słowem.
- Dziękuję za zainteresowanie.
Wydaje mi się, że rzeczywiście miałabym dla Was zadania. – Gonagall nie
zwróciła uwagi na liczbę pojedynczą w wypowiedzi Lily, ale Remus tak i tak
naprawdę tylko o to pannie Evens chodziło. – Remusie, idź proszę Cię do
gabinetu profesora Dumbledor’a i poproś go o przyjście do szpitala. Lepiej
będzie jak osobiście zobaczy i usłyszy co się stało panu Patternowi.
- Ten uczeń, którego na noszach
przynieśli przed chwilą nauczyciele to był Darius Pattern? – zapytała zaskoczona
Lily i spojrzała pytająco na Remusa. Nie chciała, by zabrzmiało to wścibsko,
ale doznała lekkiego szoku. Darius był przyjacielem Jules, Lily była tego
pewna, więc dlaczego też stał się ofiarą dzisiejszego wyskoku.
- Tak. Został poturbowany przez
uprzednio poturbowanych Ślizgonów, których rodziców wezwałam do szkoły. O tym
wezwaniu też możesz powiedzieć dyrektorowi. A Ty Lily, idź proszę do głównego
holu i poczekaj tam na rodziców naszych czarnoksiężników. – zwracanie się do
uczniów po imieniu, zamiast ,,panno Evans, panie Lupin” oraz nazwanie Ślizgonów
czarnoksiężnikami świadczyło o tym, że Gonagall jest już wyraźnie zmęczona
wydarzeniami dzisiejszego dnia. – Jak tylko się pojawią daj nam znać i
potowarzysz im aż ja i pan dyrektor się zjawimy. Wszystko jasne?
Oboje skinęli głowami i się rozeszli. Remus idąc korytarzami i schodami
w kierunku gabinetu dyrektora zastanawiał się, czy patrzenie w obliczu tej
sprawy na niego, jako na Prefekta jest chwilowe czy faktycznie Gonagall ma
zamiar udawać, że nie wie iż jego zachowanie na zebraniu Prefektów było mała
dywersją.
Remus było poniekąd szpiegiem i wicedyrektorka doskonale o tym wiedziała.
Spełniał jednak swoje obowiązki i w związku z tym nie mogła w żaden sposób pozbawiać
go funkcji. Nawet tego nie chciała. Ze szpiegiem czy bez Huncwoci i tak robiliby
kawały, a tak miała przynajmniej obowiązkowego i sumiennego Prefekta, którego
trzeba było przyznać bardzo lubiła. Lubiła z resztą wszystkich czterech, ale do
tego nie mogła się za bardzo przyznawać, a już na pewno nie w takim momencie.
Wystarczyłoby raz przyznać się do sympatii, a potem za każdym razem pojawiałyby
się głosy, że ,,mimo wybryków Huncwoci są łagodniej traktowani, bo Gonagall ich lubi”. Nawet jeśli nic by się
nie zmieniło, takich głosów znalazłoby się całe mnóstwo. Nie można było do tego
dopuścić.
Chłopcy i z tego, i z sympatii Gonagall zdawali sobie sprawę. W końcu,
jak można było ich nie lubić?
Jak można lubić tych pacanów?
Lily rytmicznie, równym tempem
spacerowała z jednego końca korytarza na drugi, próbując się maksymalnie
wyciszyć, a to pytanie obracane cały czas w myślach wcale jej w tym nie
pomagało. Może było zadane w zbyt bezkompromisowy i przesadny sposób, ale
najkrótszy by wyrazić jak się teraz czuła. Albo raczej jak chciałaby się czuć.
Bo właśnie takie pytanie chciałabym móc sobie zadać bez podświadomych
protestów, a takowe w tym momencie się pojawiały.
Bo tak naprawdę nie można było powiedzieć, że Evans nie lubi Huncwotów.
Działali jej na nerwy, ale nie wynikało z czystej niechęci. Bo w końcu trudno
na przykład nie lubić małych dzieci, bo są niedojrzałe i głośne. W tym
przypadku było podobnie. Huncwoci ją irytowali, ale to leżało poniekąd w ich
naturze. Tak, jak kłamanie, by nie zagrozić powodzeniu misji.
Dzisiaj ofiarą tego kłamstwa
padła właśnie Lily i czuła się z tym źle. Nie dlatego, że dała się oszukać.
Przecież w głębi duszy wiedziała cały czas, że Lupin nie jest z nią szczery.
Była bardziej zła dlatego, że chciała wierzyć w jego szczerość i się mocno
zawiodła. A naprawdę była gotowa dać im szansę. W imię jedności, dojrzałości
właśnie oraz powiedzmy pewnego koleżeństwa.
Chciała się z nimi spotkać i porozmawiać, zobaczyć jak się będą
zachowywać w pięcioosobowym gronie, poza ,,blaskiem fleszy”. Zdała sobie
sprawę, że nawet zaczęła rozważać, gdzie by poszli w trakcie takiego spotkania,
o czym rozmawiali, jak długo…
Potrząsnęła
głową na myśl o tym. Była trochę przerażona, trochę zawstydzona, ale również (
skoro miała moment szczerości przed samą sobą ) rozczarowana. Rozczarowana, że
wyszło na jej, co było już maksymalnie dziwne. Normalnie
to by się cieszyła, że znowu miała rację, że potrafi trafnie ocenić sytuację,
ale nie tym razem. Co się zmieniło?
Nie potrafiła powiedzieć. Nie potrafiła powiedzieć nic, poza tym, że
rozmawiając z Potterem w lochach przez chwilę zobaczyła w nim coś więcej niż
pozę. To było tak, jakby dostrzegła, z której strony podważyć wieczko i już
delikatnie zajrzała przez szparę do środka. A przecież James zachowywał się
dokładnie tak, jak zawsze. Tylko wtedy byli sam na sam i mieli okazję zamienić
kilka zdań dłuższych i mniej monotematycznych niż ,,Umówisz się ze mną, Evans?”.
Potwierdzało to niejako tezę Remusa, że ona ich tak naprawdę nie zna i nie daje
nawet szansy poznać. Trochę było w tym prawdy, a Lily czuła jak kiełkuje w niej
ciekawość. Jakby miała przeprowadzić badania poznawcze nad nowym, nieznanym
gatunkiem.
Zaśmiała się w myślach. Chyba przesadziła. Nazywanie ich nowym,
nieznanym gatunkiem tylko podnosiło ich do rangi niezwykłych ponadprzeciętnych,
a sami się na tej pozycji doskonale i kurczowo trzymali.
W każdym razie z badań w najbliższym i dalszym czasie nic z tego.
Wyraziła się jasno - jeśli Remus powie jej prawdę, ona się z nimi spotka. Lupin
skłamał, ona się wycofuje i tyle. Jeszcze by tego brakowało, żeby wyszła na
niesłowną albo sama zaproponowała spotkanie. Nie zniży się do czegoś takiego,
żeby wyszło, że tak, jak większość szkoły nie może się oprzeć temu huncwockiemu
urokowi. Niedoczekanie.
Spojrzała na wejście do lochów i przystanęła w tym drążeniu wału w
podłodze. Postarali się bardzo w swojej huncwockiej skali. Zemścili się na
Ślizgonach za otrucie Jules. Już zdążyła poznać przyczynę, ale mimo, że nic nie
miała do panny Justice, a nawet jej dobrze nie znała, uważała, że to przesada. Przecież
obrażenia, które zafundowali uczniom Slytherinu były w ich słowniku ,,imponujące”,
a w jej mniemaniu ,,straszne”. Chociażby Severus – wyglądał, jakby miał rogi,
przez ropne narośla, które mu się zrobiły na twarzy, a przecież on nie miał z
tym otruciem nic wspólnego.
Znowu cichy głos podświadomości odezwał się w Lily – Czy na pewno?. Była
na siebie zła, że pozwala sobie dopuszczać inną myśl, ale nie była ślepa ani
głupia. Widziała, jakie obrót przybierają sprawy, jak zachowuje się Sev i czym
zaczyna się interesować. To było więcej niż martwiące i Lily starał się mieć z
przyjacielem jak najczęstszy kontakt, żeby dawka słyszanych przez niego
światopoglądów miała szansę się choć trochę zrównoważyć. Jednak on nasiąkał nie
tym, co trzeba, a Lily była zbyt mądra by tego nie widzieć.
Najlepszym sposobem byłoby odizolowanie go od reszty tego szemranego
towarzystwa. Towarzystwa, które z pewnością stało za podaniem Jules trucizny i
które potem z niewiadomego powodu zaatakowało Dariusa. Nie wiedziała w jaki
sposób Puchon był w to wszystko zaangażowany, tak samo jak nie wiedziała za
wiele o nim samym. Przyjaciel Jules, która jest przyjaciółką Syriusza i reszty
Huncwotów. To tyle. No, plus fakt, że ten pierwszy nie lubi się z tymi ostatnimi
i odwrotnie. Cóż, w tej kwestii by się chyba dogadali, choć pobudki dystansu i
braku ciepłych uczuć były w przypadku chłopaka chyba trochę inne. Jej zdaniem (
tak jej podpowiadała kobieca intuicja ) Darius widział w Jules kogoś więcej niż
przyjaciółkę, a w tym wszystkim na drodze stawał mu nagle Mister Hogwartu,
czyli panicz Black. Darius był zapewne zwyczajnie zazdrosny, a Syriusz… On nie traktował
dziewczyn poważnie ani nie myślał o nich jako kandydatkach na dziewczyny.
Wielokrotnie powtarzała to Willow, ale przyjaciółka rumieniła się wtedy tylko i
mówiła, że wie o tym i nie ma z tym problemu. Akurat. Will była zadurzona ( z
niewiadomych przyczyn ) w Syriuszu, który przyjaźnił się z Jules, w której
natomiast durzył się Darius. Gdzieś w tym wszystkim przewijała się jeszcze
postać Elinor Durete, Smoczycy Hogwartu, która budziła w Lily masę
niepozytywnych uczuć, a która – jak głosiły plotki – spędziła z Syriuszem noc w
przystani. Ciekawy układ wychodził, w którym nie była w stanie powiedzieć nic
tylko o sympatiach Jules. W ogóle nie była w stanie nic o niej powiedzieć, bo
tak naprawdę się nie znały.
Tylko dlaczego ja teraz o tym myślę? – zadała sobie w duchu pytanie, po
czym się zbeształa w myślach, że zamiast się skupić na roli delegatki, którą
dostała, bawi się w jakiś psychologiczne rozważania. Lily, trzymaj fason.
Ledwie zdążyła to pomyśleć, drzwi wejściowe otworzyły się i do holu
weszła grupa dorosłych, którzy mogliby figurować w słowniku pod takimi hasłami,
jak: ,,powaga”, ,,wyniosłość”, ,,nadęcie”, ,,ponurość”. Innymi słowy –
prawdziwy obraz szlacheckiej, czystokrwistej, czarodziejskiej rodziny.
- Dobry wieczór, państwu. – Lily ruszyła
do nich pewnym krokiem, uśmiechając się uprzejmie. Zrobiła krótką przerwę,
czekając na kulturalną odpowiedź, ale się nie doczekała. Będzie musiała
wykreślić ze swojej listy szlacheckich przymiotów wykreślić dobre maniery.
Przybyli goście stali stłoczeni w czarnych, długich szatach i albo nie patrzyli
na nią w ogóle, albo patrzyli w sposób, w jaki patrzy się na służbę swojej
służby. Wyglądali na bardzo znudzonych całą sytuacją. – Nazywam się Lily Evans
i jestem prefektem domu Godryka Gryffindora. Profesor McGonagall przysłała mnie…
- Jak się nazywasz? – przerwał się
kobiecy, ale bardzo nieprzyjemny głos, dochodzący z tylnego rzędu czarnych
płaszczy.
- Lily Evans, pani…?
Kurtyna czarnych szat się rozstąpiła na boki i przez utworzony w ten
sposób szpaler przeszła bardzo powoli i wyniośle para. Mężczyzna, barczysty i
poważny był o głowę wyższy od żony i tym samym od Lily. Ust prawie nie było
widać za gęstą, ale zadbaną brodą, a oczy patrzyły obojętnie i chłodno, ale
kogoś Lily przypominały. Natomiast kobieta, również postawna, a w dodatku
zapatulona w wały szaty wydawała się górować nad Lily, choć były tego samego
wzrostu. Czarne włosy miała upięte w kok, usta cienkie i ściśnięte w
harmonijkę, a oczy… Wystarczyło powiedzieć, że patrzeć w nie wcale nie było
przyjemnie. Jedno było pewne – ta para musiała górować nad resztą swoim
statusem i była z tego bardziej niż dumna.
- Black. Pani Walburga Black,
skoro nie jesteś w stanie sobie przypomnieć. – powiedziała lekceważąco, jednak
z należytym naciskiem na nazwisko. Lily na moment wybałuszyła oczy. Rodzice
Syriusza.
- Coś nie w porządku? Rozumiem,
że to szok spotkać na osobiście, nieprawdaż? – odezwał się niskim głosem Orion
Black.
- Z pewnością. – pokiwała głową
pani Black. – Ale wróćmy do Ciebie dziewczyno. Evans, tak powiedziałaś?
- Tak, proszę pani. – powiedziała
Lily dalej będąc w szoku i przypominając sobie, jak wielokrotnie słyszała
Syriusza mówiące o swojej mamie, jako wstrętnej ropusze. Cóż, Lily nie chciała
być niemiła, ale dobrze, że jeśli kogoś w ogóle z rodziców przypominał Syriusz,
to tatę. Choć wiedziała, że w wypowiedziach Łapy ,,ropucha” odnosiła się do
czegoś więcej niż wyglądu.
- Nie przypominam sobie żadnego
rodu o tym nazwisku. Poza tym, wszystkie tak naprawdę warte szacunku i uwagi
nazwiska mamy teraz przy sobie.
- Kiedyś spotkałem czarodzieja o
nazwisku Evans podczas wizyty w Ministerstwie Magii, kiedy odwiedzałem ministra.
Barny Evans to jakiś Twój krewny? – dodał pan Black.
- Nie. – powiedziała Lily nie
bardzo wiedząc do czego to wszystko zmierza. – Nie mam żadnych magicznych
krewnych. Ale wróćmy to powodu państwa przy… - tym razem przerwała jej
uniesiona ręka pani Black.
- Żadnych magicznych krewnych?
- Tak, proszę pani. –
odpowiedziała Lily, już lekko zirytowana treścią rozmowy.
- Jesteś szlamą? – trudno
stwierdzić kto w tym momencie bardziej wytrzeszczył oczy – pani Black czy Lily.
W holu zapadła cisza.
- Słucham? – powiedziała panna
Evans, kiedy trochę minął szok.
- Nieprawdopodobne. – pani Black
już nie patrzyła na Lily mówiąc, a mówiła z wielkim oburzeniem. – To, że z
Gryffindoru było już trudne do przełknięcia, nie wiadomo jakie menty są tam
przydzielane, a teraz jeszcze to. Orion, czy Ty to słyszałeś? Szlama! Kto by
pomyślał, że zostaniemy tak potraktowani…
- Kto by pomyślał, że ktoś
rzekomo tak dobrze urodzony i ustawiony, może być zdolny do takiej zachowania. –
dobiegło z góry schodów.
Wszyscy obecni w holu odwrócili się w tamtą stronę. Ze schodów schodziła
właśnie Jules, która po tym, jak nie została wpuszczona do Dariusa do SS
wracała właśnie zła do dormitorium i bardzo potrzebowała dać upust emocjom.
- Kim Ty jesteś i jak śmiesz mnie
pouczać? – Walburga chwyciła się za serce, jakby dostała wyjątkowo mocny cios.
- Jules Justice. Czarownica z
baaaaardzo mieszanej rodziny. Rozrysować drzewo genealogiczne? – zapytała ironicznie,
stając obok Lily.
- Ty bezczelna smarkulo! Widzicie
to? Właśnie przez takich, jak ona sztuka magiczna jest brukana i niszczona. Właśnie
przez takich mieszańców nasz świat podupada.
- Ja myślałam, że raczej przez
podziały, rasizm i czarną magię, ale do pani widzę jeszcze te informacje nie
dotarły. – Jules w odróżnieniu do Walburgi nie podniosła głosu, ale ton miała
waleczny.
- Informacje.. do … Nie… nie,
nie, nie. – pani Black zaczęła się jąkać i oparła się na mężu z wrażenia. Lily
była pewna, że to tylko poza. Walburga Black wyglądała na taką osobę, która
jakby chciała ,bez użycia magii podniosłaby swojego męża i wyważyła nim drzwi. –
Bezczelność prawdziwa. Czy Ty wiesz, że gdyby nie takie rody, jak Szlachetny i
Starożytny Ród Blacków czarodzieje dawno temu by wyginęli. Zawdzięczacie nam
wszystko, a jak się odpłacacie? Pchając się tam, gdzie nie powinniście,
zajmując miejsca prawdziwych czarodziei, zapominając, że powinniście nam służyć
i mieszając swoją brudną krew z naszą.
- Tak się składa, że jeśli chodzi
o krew, to mam tą samą grupę, co pani syn Syriusz. Badaliśmy to w ramach
jednych zajęć z MUGOLOZNAWSTWA. – Jules podkreśliła należycie to słowo. – Skoro
ona ma czystą, a ja nie, to albo
pomylili coś w laboratorium, albo, no nie wiem, czystość krwi to bzdura?
Lily prychnęła rozbawiona ripostą Jules. Walburga prawie na nią
spojrzała z tego powodu, ale w ostatniej chwili się powtrzymała. Coraz bardziej
wściekła zwróciła się znowu do Jules.
- Bzdura? Wieki małżeństw tylko z
czarodziejami i czarownicami czystej krwi, a Ty mówisz, że to bzdura.
- Tak naprawdę to każdy
czarodziej i czarownica ma gdzieś w rodzinie osobę niemagiczną. Inna opcja jest
zwyczajnie niemożliwa... – wtrąciła się Lily.
- Zamknij się szlamo! – wydarła się
pani Black.
- Nie, to Ty się zamknij, stara
wiedźmo! – nie wytrzymała Jules, która jako grzeczna, dobrze wychowana
dziewczynka, z natury ugodowa, nigdy się z nikim nie kłóciła i nie odezwała w
ten sposób do osoby dorosłej. Cóż, moc wrażeń, którą miała za sobą musiała
gdzieś znaleźć ujście i gdyby nie wyjątkowo paskudne zachowanie Walburgi Black,
pewnie znalazłoby je w wydarciu się w poduszkę. – Trzeci raz używasz słowa,
które jest odrażające i świadczy same najgorsze rzeczy tylko o osobie, która go
używa. Skoro to jest zachowanie arystokratyczne, to nic dziwnego, że Syriusz
nie chce mieć z rodziną nic wspólnego.
- No tak, czyli kolegujesz się z
tym moim nieudanym synem. Z hańbą naszego rodu…
- Hańbą rodu? Czyli ten młodszy,
który używa czarnej magii i podtruwa ludzi, to według pani udany egzemplarz?
- A kogo otruł? – zapytał Orion
Black ze spokojem i obojętnością. Lily i Jules na niego spojrzały.
- Rozumiem, że od tego zależy
państwa reakcja. Jeśli kogoś z ,,brudną” krwią, to jeszcze dostanie za to nową
miotłę? – zapytała Lily.
- Nie odzywaj się do mnie. –
powiedziała pani Black, sącząc każde słowo i sięgając ręką za pazuchę.
Prawdopodobnie po różdżkę, ale dziewczęta nie zdążyły się o tym przekonać, bo
za plecami usłyszały kroki.
- Dobry wieczór, państwu. –
profesor Dumbledore zaczął tak samo, jak
Lily, ale on doczekał się burkliwych, wymuszonych odpowiedzi. Dyrektorowi
towarzyszyła profesor McGonagall, która złapała kontakt wzrokowy z każdą z
dziewcząt nakazując im milczenie. Nie było to jednak spojrzenie karcące. Gdyby
Lily miała je opisać, zatytułowałaby się ,,Nie warto psuć sobie krwi”. No tak,
krwi, jak na ironię.
- Dziękuję panno Evans i Justice
za dotrzymanie towarzystwa naszym gościom, a teraz idźcie już proszę do swoich
Pokojów Wspólnych. Bez żadnych wycieczek po drodze.
Dziewczyny pokiwały głowami i ruszyły w drogę, jednak po paru krokach
obie zdały sobie sprawę, że zapomniały o jednej ważnej rzeczy i jakby się
umówiły, odwróciły się i powiedziały:
- Do widzenia państwu, dobrej
nocy i bezpiecznej podróży. – po czym się rozeszły.
Dyrektor Dumbledore uśmiechnął się pod nosem.
- To jest klasa, nieprawdaż? –
powiedział, czym wywołał dość mocno zdziwione miny gości. – No cóż, mamy dość
długą rozmowę do odbycia, zapraszam do mojego gabinetu. – Dumbledore wiedział,
że czeka go teraz długa i ciężka przeprawa, ale w chwilach, kiedy będzie ciężko,
miał zamiar dla uspokojenia przypominać sobie słowa Jules, które było słychać
już z oddali.
,,,Ty stara wiedźmo”. Zachichotał
cicho. To było coś.
- Nie otworzę tego okna na pewno!
Na dzisiejszy dzień mam dosyć wrażeń i jak ktoś mnie zaprosi teraz do
przystani, to pójdę tam najwyżej go utopić. – powiedział Syriusz kładąc się na
łóżku z silnym postanowieniem, by nie reagować na rozlegające się pukanie w
okno.
- Ty, Łapo masz dość wrażeń? Może
jesteś chory? – zażartował Remus.
- Chory, bo nie wszystko idzie po
jego myśli.
- A Ty James pewnie jesteś
zadowolony, że Jules jest na nas wkurzona.
- Chyba głównie na Ciebie jednak.
- Super, umiesz pocieszyć
przyjaciela. Otwierasz to okno na własną odpowiedzialność! – dodał Łapa, widząc
jak Potter podchodzi do okna.
- Przestań wzbudzać panikę.
Popatrz na Glizdka. Biedny się schował pod kołdrę ze strachu przed otworzeniem
okna.
- I pewnie ze strachu też
chrapie. – dodał Lunatyk. W tym momencie James otworzył okno, a do środka
wleciała i od razu wyleciała sowa, wypuszczając przy tym na podłogę mały
rulonik pergaminu.
- To nie była sowa Jules? –
zapytał Lupin.
- Zdecydowanie. Bo jest to liścik
od Jules do Syriusza. – powiedział Rogacza rozwijając papier.
- Pokaż. – Łapa doskoczył do
Jamesa w dwóch krokach. Przeczytał liścik i parsknął śmiechem.
- Co tam?
- Uwaga. – powiedział Syriusz,
odchrząknął teatralnie i przeczytał:
Syriuszu!
Nie dziwię Ci się zupełnie, że masz alergię na swoją matkę. Jest prawie
tak urocza, jak smocza ospa, z tą różnicą, że na ospę jest lekarstwo. Mówiąc
krótko – nie polubiłyśmy się.
Jules
PS
Trochę mogłam Ci pogorszyć niektórymi tekstami sytuację w domu, więc
jakbyś musiał szukać nowego lokum to mój adres znasz.
- No proszę. Chyba już nie jest
zła. – podsumował Rogacz.
- I najwyraźniej miała wątpliwą
przyjemność poznania mojej mamusi.
- A że jesteś niezmiernie podobny
do mamy z wyglądu i charakteru, to nagadanie pani Black, sprawiło, że przeszła
jej złość na panicza Blacka.
- Bardzo, bardzo, bardzo zabawne
Luniaczku. – powiedział Syriusz, kładąc się znowu na łóżko. Popatrzył na liścik
i się uśmiechnął.
Teraz mógł już spokojnie iść spać.